piątek, 22 sierpnia 2008

"zośka"

Pojechałem rano do biura pracy na ustalony termin i... o dziwo! - dostałem dwa skierowania. Do jednego ewentualnego szefa już dzwoniłem, bo dostałem w biurze firmy nr telefonu. Mam jeszcze dzwonić w poniedziałek. Z drugą firmą jeszcze nie nawiązałem kontaktu, bo jest daleko i trzeba tam pojawić się osobiście. Zatem zobaczymy co dalej w poniedziałek.

Tak jak zdegustowany byłem i jestem nazywaniem wielkiego importowanego krasnala w czerwonym kubraku Świętym Mikołajem, tak równie zdegustowany jestem nazywaniem flakowatego woreczka wypełnionego jakimś ziarnem - "zośką". Może i też fajnie się w "to" gra, na pewno jest bardziej komfortowe i łatwe do kupienia, no i można w "to" grać będąc obutym w sandały, czego nie można było przy zośce z ołowianym ciężarkiem, ale to NIE JEST zośka! Zośki NIGDZIE nie można było kupić. Trzeba ją było samemu zrobić. Żeby tego dokonać, należało najpierw odbyć wyprawę na dworzec towarowy na ulicę Kamienną po plomby ołowiane, walające się tam pod wagonami. Mieliśmy wtedy po 9 - 12 lat i była to dla nas dość ryzykowna wyprawa, ponieważ ścigali nas tam uzbrojeni w starodawne karabiny strażnicy kolejowi. Wiedzieli chyba, po co takie smyki tam przychodzą, ale zajadle nas tępili, jak złodziei kolejowych.
Gdy już zdobyło się plomby, trzeba było podkraść, lub wyprosić u babci garść pożądanej różnokolorowej włóczki wełnianej. Mogła być jednobarwna, ale wtedy zośka nie miała atrakcyjnego wyglądu.
Następnie ostrym gwoździem i młotkiem przebijało się dwa otwory w plombie, jak w guziku. Przez te otwory trzeba było przewlec miedziany drut o średnicy zbliżonej do wielkości otworów. Między te druty układało się pożądaną ilość włóczki odpowiednio przyciętej i na końcu mocno skręcało się kombinerkami oba końce drutu tak, że dokładnie ściskał włóczkę. Pozostało jeszcze przyciąć skręconą końcówkę i zośka była gotowa. Jak widać, zanim można było kopnąć swoją zośkę, młody człowiek musiał pokonać wiele trudności, podjąć nawet ryzyko konfrontacji z uzbrojonymi strażnikami, a potem sam ją wyprodukować. Dlatego nie zgadzam się na to, żeby dostępny w prawie każdym kiosku za grosze woreczek nazywać "zośką". Ta nazwa, a właściwie "imię" zabawki zawiera w sobie naszą chłopięcą odwagę, determinację i poświęcenie. Niech sobie dzisiejsi smarkacze kupujący w kiosku "ryżo - lub grochoworeczek" wymyślą inną nazwę - "gośkę", "śmośkę", albo niech się nauczą robić prawdziwą zośkę.

Brak komentarzy: