wtorek, 31 maja 2011

Esplanada, Esplanada ...





Moja Mama czasem wspominała o swojej pracy w restauracji "Esplanada" w czasie, gdy byłem małym dzieckiem. A ja dopytywałem się (jako już dużo większe dziecko), gdzie była ta "Esplanada"? Nazwa kojarzyła kojarzyła mi się z czymś wspaniałym i eleganckim, ale nie wiedziałem jak mógł wyglądać ten mityczny przybytek. Coś tam Mama mówiła o przeszklonej werandzie, więc miałem tylko mgliste wyobrażenia i wiedziałem, że lokal mieścił się w pięknym budynku, tam gdzie teraz tkwi dość ponura betonowa bryła Bunkra Sztuki BWA (Biura Wystaw Artystycznych). Dla innych widocznie też ten budynek z zewnątrz jest niegodny uwagi, ponieważ mimo długich poszukiwań, nie znalazłem ani jednego jego zdjęcia, oprócz jedynej fotografii ogródka lokalu Bunkier Cafe i to w nocy. Natomiast wnętrza, to zupełnie inna sprawa. Są przestronne, dobrze oświetlone i nowoczesne, choć budowane w czasach głębokiej komuny (ok. 1959-60).
Historia "Esplanady" sięga początku 1905 roku, kiedy rozpoczęła działalność kawiarnia Romana Drobnera przy placu Szczepańskim. Był to pierwszy w Krakowie i jedyny jak dotąd budynek wzniesiony z przeznaczeniem na kawiarnię. Pomimo nazwy "Wiosenna", krakowianie od razu ochrzcili ją jako "Drobnerion". Autorem projektu budynku był jeden z najwybitniejszych krakowskich architektów - Jan Zawiejski. Stworzył plan jednopiętrowego pawilonu kawiarnianego zwróconego frontem do Plant, o architekturze secesyjnej, wzbogaconej mnóstwem kunsztownych detali, nawiązującej do najwspanialszych budowli tamtych lat. W lutym 1907 r. z niewiadomych przyczyn kawiarnia spłonęła, na szczęście niemal natychmiast ją odbudowano prawie w niezmienionej formie. Po śmierci Romana Drobnera jesienią 1913 r., wdowa po nim wydzierżawiła kawiarnianą salę na kinoteatr o nazwie "Wisła", którego widownia mogła pomieścić 400 osób. Pod koniec I wojny kino uległo likwidacji, by w latach 20. kolejni dzierżawcy zmienili salę w podrzędny lokal dansingowy pod nazwą "Polonia", a potem "Udziałowa". Kawiarnia wróciła do dawnej świetności dopiero wiosną 1927 roku po przejęciu jej przez znakomitego restauratora Jana Bisanza. Lokal pod nazwą "Pavillon" pozostał w jego rękach do wybuchu wojny w roku 1939. Po wojnie kawiarnia działała pod nazwą "Adria" (ja balowałem w "Adrii" w Nowej Hucie w r. 1976), a po upaństwowieniu zdegradowano ją do roli jadłodajni "Powszechna". Jednak już w 1955 r. przemianowano ją na lokal dansingowy o nazwie "Esplanada". Jeszcze przed październikowymi przemianami (1956) powstał tam kabaret "Smok", którego pomysłodawcą i pierwszym konferansjerem był Stefan Otwinowski. Kabaret był eksperymentem o nieskrywanych ambicjach artystyczno-literackich, niestety odbyły się tylko dwa jego programy. Od maja 1956 wieczorami ludzie tańczyli tam na dansingach, zaś w ciągu dnia zgodnie z duchem nowych czasów "Esplanada" była "punktem zborowego żywienia", czyli jadłodajnią. Hucznie obchodzony sylwester 1958 roku był ostatnim pożegnaniem roku w "Esplanadzie". Bardzo szybko pod naciskiem władz i posła Bolesława Drobnera (najmłodszego syna Romana Drobnera) zatwierdzono projekt budowy pawilonu wystawienniczego, który równie szybko doprowadził do wyburzenia pięknego budynku kawiarni.
Oczywiście, że teraz w funkcjonalnych wnętrzach Bunkra odbywają się świetne wystawy, że obiekt ten na stałe wpisał się w mapę Krakowa, ale "Esplanady", której widoku nie pamiętam, żal mi niezmiernie. Żałuję, że nie dotrwała czasu, kiedy mógłbym w niej zatańczyć, zjeść coś i napić się wódki.

Pierwsze i ostatnie zdjęcie, to "Esplanada" przed 1959 rokiem. Dwa środkowe przedstawiają wnętrza Bunkra Sztuki, trzecie - ogródek "Bunkra Cafe" nocą.

[Faktografia z publikacji w "Gazecie - Kraków GW"]

poniedziałek, 30 maja 2011

Bez stresu

Jeśli nie zaszkodził mi bitkowy sos, to bez stresu mogę zjeść taki obiad: młody kalafiorek (jego połowa), młode ziemniaczki i dwa małe jajka na cebuli.

Jest dobrze

Jak widać po sobotnim wpisie, bitki z tym kalorycznym sosem nie bardzo zaszkodziły mojej wadze.

niedziela, 29 maja 2011

Powrót do skrętów - eksperyment




Jestem niestety niepoprawnym palaczem od 22 roku życia (to przynajmniej jest poprawne) , a teraz nastały dla nas wszystkich kopciuchów ciężkie czasy. Podwójnie, bo i przez różne utrudnienia w postaci zakazów palenia w coraz to liczniejszych miejscach, i przez częste podwyżki cen papierosów. Przez te wszystkie lata paliłem i palę najzwyklejsze papierosy bez filtra, ponieważ tylko nimi mogę sobie "popalić" bez niesmaku, ale z satysfakcją. Teraz są tak drogie, że pomyślałem o skrętach z dobrego tytoniu, co wychodzi o wiele taniej. Przyszło mi to do głowy, bo przypomniałem sobie, jak lata temu w Lublinie, w czasie festiwalu performance'u dostałem od Jasona z Singapuru prezent w postaci paczki tytoniu i bibułek. A skręty nauczyłem się robić, gdy zostałem internowany w 1982 roku, a właściwie po ucieczce z internowania, gdy po nieszczęsnej wpadce osadzono mnie w tym samym więzieniu, ale już ze zwykłymi przestępcami. Jako internowani papierosów i alkoholu mieliśmy pod dostatkiem, natomiast w sąsiednim zwykłym, kryminalnym pawilonie pod względem tytoniowym piszczała bieda, a o alkoholu trzeba było zapomnieć.
Na ostatnim zdjęciu z lewej strony papieros z fabryki, obok mój wyrób. Jeszcze trochę wystaje z niego tytoń, bo to pierwszy mój skręt po 29 latach, nie licząc epizodu z prezentem od Singapurczyka.
Papierosy będę czasem kupował po to, żeby mieć je na wszelki wypadek, gdy nie będzie czasu ani miejsca na robienie skręta. Tak naprawdę jeszcze niczego nie przesądzam, to na razie eksperyment.

P.S. Ten post pisałem dzisiaj w poniedziałek, a nie w niedzielę, jak sugeruje durny blogger.

piątek, 27 maja 2011

czwartek, 26 maja 2011

Obiad z lekkimi wyrzutami sumienia

A to te bitki z kalorycznym sosem, którego specjalnie nie zagęściłem. I ziemniaczków nie za wiele, do tego trochę ćwikły.

"Szok" cenowy i mój deser


Te dwa słoiki z ćwikłą z chrzanem, jeśli chodzi o zawartość, niczym się nie różnią. W obu ćwikła ma identyczny smak i jest jej tyle samo. Słoiki są jednakowej wielkości i kształtu, choć na jednym stoi, że zawiera on 300 g ćwikły, na drugim - 280 g. Podstawowa różnica, to ich ceny. Ten z lewej strony zdjęcia (firma Lewiatan - 300 g) kosztuje 1,39 zł, natomiast ten z prawej (firma Orzech - 280 g) - dwa razy więcej, bo 2,80 zł. Obie ceny nie są zbyt wysokie, ale jednak różnica jest duża. Ja rozumiem, że kupując w sklepie "Lewiatan" wyrób tej samej firmy mogę liczyć na NIECO niższą cenę, ale w tym drugim sklepie (ARGED) chyba trochę przesadzili ze 100-procentowym przebiciem ceny takiego samego produktu. Niewielkie różnice cen w różnych sklepach i u różnych producentów, to rzeczywistość wolnej gospodarki, ale ta historia z ćwikłą trochę mnie bulwersuje.
Na drugim zdjęciu widnieje puszka cząstek mandarynek w zalewie syropowej. Ponieważ pierwszy raz widzę taki specjał, kupiłem tą puszeczkę (312 g/175 g) za 3,35 zł, żeby umilić sobie jakoś moje konsekwentne odchudzanie. Nota bene nie ważę się na razie, ponieważ upichciłem cały gar pysznych bitek w pikantnym i nieco tłustawym sosie.

sobota, 21 maja 2011

Nawiedzony oszołom i niby racjonalne media

Parę dni temu niby wykształcony (bo z tytułem inżyniera, więc niby racjonalny umysł) i bogobojny oszołom z USA, niejaki Harold Camping ogłosił dzień 21 maja 2011 roku jako datę końca świata. Ten mający za jedyną lekturę i życiową wykładnię Biblię kaznodzieja straszył członków swego kościoła i innych Amerykanów słuchających jego radia, niczym Polacy Radia Maryja, wielkimi trzęsieniami ziemi, tsunami etc., mającymi rozpocząć się wczoraj o godz. 18:00 w każdej strefie czasowej na świecie. Tę karę bożą miało przeżyć tylko 2% ludzkości. W naszym kraju tą "straszną" przepowiednią zajęły się wszystkie media. Internet, prasa, radio i telewizja - wszędzie słyszałem i czytałem o tym idiotyzmie. Niby w tonie prześmiewczym, ale jednak temat ten był roztrząsany, jakby zasługiwał na jakąś szczególną uwagę. Pytałem o to Ayano, która nie ogląda TV, ale w domu ma zawsze włączone radio - nie, w Japonii nic się o tym nie mówi. Bo tam właściwie potraktowano wizje nawiedzonego oszołoma. A w Polsce, gdzie w mediach pracują przecież poniekąd światli, wykształceni ludzie? Dlaczego tak bardzo ten temat zaambarasował wszystkie bez wyjątku media? Odpowiedź jest prosta: to czyste, katolickie asekuranctwo. Bo w tych światłych, wykształconych, nowoczesnych osobach, w ich od dziecka indoktrynowanych mózgach tkwi katolicka dusza, która w ich podświadomości zapala czerwoną lampkę: "a może Pan Bóg naprawdę wymyślił jakąś karę?". Więc na wszelki wypadek trzeba o tym mówić, bo gdyby "coś" się wydarzyło, to żeby nie było, żeśmy nie ostrzegali, nie pisali, nie mówili.
A dlaczego ja też o tej bzdurze piszę? Bo wstałem dziś skoro świt, popatrzyłem przez okno, zobaczyłem ciepłą poświatę wstającego słońca i jego pierwsze promienie padające na mój rozkwitający ogródek, usłyszałem radosną wrzawę ptaków i złość mnie wzięła na tego oszołoma, który straszy nas i roztacza ponure wizje końca tego, co kochamy. I na tych, co w to uwierzyli, a także na tych, co niby nie wierzą, ale na wszelki wypadek omawiają i roztrząsają te bajdurzenia chorej głowy. A ja jako człowiek niezbyt wykształcony, bo bez studiów i matury, twierdzę, że koniec naszego świata nastąpi w wyniku wygaśnięcia Słońca, czyli za kilka miliardów lat. Może dużo wcześniej, jeśli sami zniszczymy naszą planetę. Ewentualna trzecia możliwość, to kolizja z jakąś potężną asteroidą ( to też "kara boska"?).

P.S. Ten cholerny blogger operuje innym czasem i chociaż piszę te słowa po szóstej rano w niedzielę 22 maja, to tu mamy nieaktualną datę - sobota, 21 maja.

Japońskie otwarcie

W czwartek rozpoczął się w Krakowie 4. Festiwal Muzyki Filmowej. Zainaugurowała go prezentacja muzyki z nagrodzonego Oscarem i Złotym Niedźwiedziem filmu "Spirited Away: W krainie bogów" japońskiego mistrza animacji - Hayao Mizayakiego (pisałem już o nim i jego filmach).
W hali ocynkowni nowohuckiego kombinatu Arcelor Mittal Poland zabrzmiały także suity z filmów "Hana-bi" i "Kids Return" słynnego reżysera i aktora - Takeshi Kitano. Bohaterem wieczoru był zaś twórca muzyki do wspomnianych filmów, japoński kompozytor Joe Hisaishi, który osobiście poprowadził swój pierwszy w Europie koncert.
Natomiast wczoraj prezentowano muzykę pisaną do kultowych gier wideo, w tym sprzedanej w rekordowym nakładzie 100 mln egzemplarzy "Final Fantazy" oraz słynnej już w świecie polskiej gry komputerowej "Wiedźmin 2".
Dzisiaj odbędzie się premiera kinowego hitu "Piraci z Karaibów. Klątwa Czarnej Perły" połączona z wykonywaną na żywo ścieżką dźwiękową. W piątek w "Gazeta Cafe" na Brackiej 14 odbyło się spotkanie z kompozytorami muzyki do tego filmu - Klausem Badeltem i Hansem Zimmerem.

[Z "GW Kraków"]

Segregujmy śmieci

Kraków, jak każde współczesne miasto produkuje wielkie ilości śmieci. Każdy przeciętny mieszkaniec miasta wyrzuca ich 262 kg rocznie, ale te wyliczenia nie obejmują nielegalnych wysypisk, a to około 30% więcej. Nasze miasto niestety źle wypada pod względem późniejszego przetwarzania tego ogromu odpadów, tymczasem większość śmieci nadaje się do ponownego wykorzystania. W Krakowie jednak do recyklingu trafia zaledwie 12% odpadów. W efekcie całe sterty przydatnych materiałów będą zalegać na wysypiskach jeszcze przez dziesiątki lat. Tą niewesołą rzeczywistość zmienić ma organizowany już po raz dziewiąty Krakowski Festiwal Recyklingu, który odbędzie się za tydzień na Błoniach. Miasto organizuje wielką zbiórkę śmieci, w tym najbardziej szkodliwych dla środowiska, czyli zużytych baterii, sprzętu elektronicznego itp.
W zamian mieszkańcy będą mogli otrzymać ekologiczne upominki, np. sadzonki drzew, krzewów i kwiatów, a także energooszczędne żarówki. Ustalony "cennik" wymiany dostępny jest na stronie www.festiwal.krakow.pl.
Do tej pory w imprezie wzięło udział 150 tys. osób. Jak dotąd zebrano ponad 192 tony papieru, 15 ton butelek PET, 87 ton szkła, 9 ton puszek aluminiowych, 11 ton baterii, 12 ton zużytego sprzętu elektronicznego i 13 kg termometrów rtęciowych.
Na zdjęciu statek Kolumba zbudowany z odpadów, który między innymi "cudami" stanął w poprzednich latach na Błoniach.

[Z dodatku "Festiwal recyklingu" do "GW"]

czwartek, 19 maja 2011

Okrutny los

Wiktor Żwikiewicz jest autorem powieści s.f. "Imago", "Druga jesień" i "Ballada o przekleństwie", a także opowiadań, które drukował w kultowej "Fantastyce" i almanachu "Stało się jutro" ("Podpalacze nieba", "Happening w oliwnym gaju", "Sindbad na RQM-57"). W ostatniej dekadzie publikował eseje w katowickim miesięczniku "Science Fiktion, Fantasy i Horror". Był znany i nagradzany, jego książki osiągały 100 - 200 tysięcy nakładu. Zniszczyła go hiperinflacja w drugiej połowie lat 80. Np. podpisywał umowę na książkę na kilkadziesiąt (lub kilkaset) tysięcy złotych, w tym momencie znaczną kwotę, a gdy oddawał ją do wydawnictwa, honorarium nie wystarczało na kupienie jednej książki w księgarni. Tak było z "Delirium w Tharsys". Gdy zaczynał ją pisać, miał obiecaną sumę wystarczającą na zakup domu. Jak odebrał pieniądze za 470 stron powieści po dwóch latach pracy, miał za to tylko na kolację w restauracji "Bazyliszek".
Stracił wszystko; mieszkanie, opuściła go żona, kasując w dodatku 1400 stron materiału w komputerze, przyjaciół. Na dodatek stracił wszystkie pieniądze swoje i ojca na nieudany projekt gry komputerowej w czasie, gdy nie było jeszcze internetu. Przez lata pomieszkiwał u kolegów, w noclegowniach, spał nawet w lesie. Jakiś czas temu uproszony przez dawnych znajomych pisarza prezydent rodzinnego miasta umieścił go w mieszkaniu socjalnym. Teraz za sąsiadów ma pijaków, złodziei i prostytutki. A kiedyś wydawcy na obwolutach jego książek pisali o nim: "Kolega Stanisława Lema i Janusza A. Zajdla". Szlag mnie trafia.

[Na podstawie publikacji w "Dużym Formacie"]

środa, 18 maja 2011

Obiad gotowy






Media kulinarne podają różne sposoby przyrządzania tego pysznego bigosu, m.in 2 wersje tego, od czego zaczynać. Jedni najpierw siekają i duszą kapustę, a potem dodają podsmażoną z cebulą kiełbaskę czy boczek, inni zaczynają od smażenia kiełbasy, a potem wrzucają na to kapustę. Ja wybrałem tą drugą opcję, ponieważ mój garnek z nierdzewnej stali ma grube dno i może robić za patelnię. Wrzucając do kiełbasy kapustę, przesypałem ją przyprawą warzywną (fot.5) i nie soliłem już potrawy. Dobrze zrobiłem, bo ta przyprawa sama w sobie jest diablo słona. Kiełbasę podsmażałem ze starą cebulą, natomiast młodą pokroiłem w talarki wraz zieloną częścią i wsypałem do całości. Dodałem też dużo koperku, troszkę czosnku, liście laurowe, ziele angielskie i na końcu 2 łyżeczki koncentratu pomidorowego. Resztą koperku posypałem młode ziemniaczki na talerzu. Oishiiiiiiii!

Bigos z młodej kapusty (shin-kyabetsu)







To na razie tylko składniki, ale wkrótce zamienią się w pyszny bigos z młodej kapusty.

wtorek, 17 maja 2011

Waga

Co prawda powoli, ale moja waga systematycznie spada. Co jednak będzie po kalorycznym sosiku koperkowym i młodych ziemniaczkach, których nie da się zjeść malutko?

poniedziałek, 16 maja 2011

Obiadek mimo trudności


No i klimat tak pysznego obiadku potrafi zepsuć nieudane obieranie skorupki z jajek.
Ale młode ziemniaczki, choć na pewno nie polskie, smakują znakomicie.

Bardzo irytująca sprawa


Prawie za każdym razem, gdy przygotowuję potrawę z jajkami na twardo w składzie, szlag mnie trafia przy obieraniu ich ze skorupki. Nie wiem, od czego to zależy, ale od paru lat bardzo rzadko mi się zdarza, żeby jajka obrały się gładko i bez problemu. Czasem ta skorupka jest jak przyklejona butaprenem czy innym błyskawicznym glutem, a nawet jak da się obierać, to wtedy białko się rozwarstwia i pół jajka odłazi razem z nią. Co to jest, do jasnej cholery? Już mi siostra poradziła, żeby zaraz po ugotowaniu dolać zimnej wody i poobtłukiwać jajka i takie z pokruszoną skorupką zostawić w wodzie do ostygnięcia. Tak zrobiłem i efekt widać na zdjęciu nr 1. A pamiętam, jak za czasów komuny żelaznym punktem prowiantu zabieranego na wycieczki rodzinne lub zakładowe były zawsze jaja na twardo i nigdy z ich obieraniem nie było żadnego problemu. Może były po prostu mniej świeże? Nie wiem, ale przecież musi być jakiś sposób na obieranie i bezstresowe zjadanie świeżych jajek! Właśnie dzisiaj przeżyłem stres, bo szykuję na obiad jaja na twardo z sosem koperkowym i młodymi ziemniaczkami. Całą przyjemność psują nie dające się normalnie obrać jajka.

piątek, 13 maja 2011

Kolejny cud

Teraz następne cuda! Gdy wyświetliłem ostatni post, nagle okazało się, że pojawił się znikąd mój "zniknięty" wpis z wczorajszego wieczora.

Złośliwość (chyba) serwera

Jakieś cuda w sensie negatywnym działy się wczoraj wieczorem chyba na serwerze, ponieważ najpierw absolutnie nie mogłem dostać się na stronę www.iplex.pl, gdzie chciałem obejrzeć jakieś filmy z powodu telewizyjnej miernoty. W zamian przy każdej próbie wejścia byłem informowany, że filmy iplexu są dostępne wyłącznie dla użytkowników z terenu Polski, czyli czułem się, jakbym nie siedział w moim krakowskim domku, ale gdzieś w Ugandzie, na Białorusi czy Kubie. Wściekłem się i zaraz napisałem o tej historii w tym blogu. Wiem na pewno, że post został prawidłowo w blogu zamieszczony, ponieważ Ayano zdążyła go przeczytać. Jednak dzisiaj nie ma po nim najmniejszego śladu. Po prostu "uległ zniknięciu", a gdy chciałem sprawdzić co jest grane, okazało się że do bloggera też nie ma dostępu. Dzisiaj przed południem iplex działał już prawidłowo, ale z kolei zniknął mój skype. Zainstalowałem nowego, to z kolei w ogóle nie chciał wpisać Ayano na listę korespondentów, komunikując, że taka osoba nie istnieje. Blogger zaczął działać teraz wieczorem.
Podejrzewając możliwość wirusowej infekcji, przeprowadziłem dokładne skanowanie systemu, które nie wykazało żadnych zagrożeń. Więc co? Chyba cholerny serwer robił mi takie kawały. Oczywiście nie doczekam się żadnych wyjaśnień ani przeprosin od administratora, operatora, czy jak to się tam nazywa.

czwartek, 12 maja 2011

Znowu paranoja

Piszę te parę słów, bo jestem totalnie wściekły, tym bardziej, że bezradny. Od paru dni oglądałem sobie darmowe filmy fabularne i świetne dokumentalne na str. iplex.pl. A dzisiaj "wspaniała" niespodzianka, które tak kocham. Otóż za cholerę nie mogę wejść na iplex, bo otrzymuję pouczającą informację, iż "filmy z naszej biblioteki dostępne są tylko dla użytkowników z terenu Polski". A gdzie ja do diaska jestem? Siedzę przy komputerze w moim domku w Krakowie, a nie w Ugandzie, na Białorusi, czy Kubie. I co z tym fantem zrobić? Zwłaszcza dzisiaj, gdy w telewizji nie ma nic godziwego do oglądania, a w TV-4 po raz czwarty kub piąty w tym roku puszczają "Ojca chrzestnego".

środa, 11 maja 2011

Majowy ogródek

Większa z hortensji jest niestety przemrożona i wygląda gorzej, niż w zeszłym roku. Ta niby mniejsza jest teraz większa i ma bujniejsze liście oraz piękny regularny kształt. Noszę się z myślą wykopania tej chorej i umieszczenia w jej miejscu róży lub piwonii. Bo piwonia mrozów się nie boi i ta moja będzie niebawem kwitła. Z ziemi tej wiosny wyszło jak na razie 8 pędów, największy ma ze 60 cm wysokości, jeden duży pąk kwiatowy i wiele mniejszych.
Bób pięknie rośnie - po liściach i łodygach widać, że są to silne i zdrowe rośliny. Na nasłonecznionym środkowym pasie ziemi posadziłem 5 krzaczków pomidora koktailowego i wsparłem je mocnymi palikami. Wszystko to sumiennie co dzień podlewam, raz na tydzień z dodatkiem Florovitu, a hortensje raz na miesiąc z dodatkiem preparatu na zakwaszenie gleby.
Na razie pomidorkowe krzaczki są rachityczne, choć na dwóch widać już żółtawe kwiatki. Zobaczymy co z tego wyjdzie.

niedziela, 8 maja 2011

Chaos, arogancja, ignorancja w mediach

Coraz bardziej irytuje mnie bylejakość informatyczna w naszych mediach. Np. dopiero teraz, po tragicznych uderzeniach żywiołów w Japonii, stacje telewizyjne podają konkretną nazwę miejscowości (Fukushima, Sendai, Ibaraki), ale na początku była to wg nich Fukoshima. Przedtem, gdy mowa była o jakimś innym wydarzeniu, wiadomo było tylko, że "w Japonii", lub przkręcano nałogowo nazwy i miejscowości i ich pisownię.
Dzisiaj wkurzył mnie poranny program "Dzień dobry TVN". Dorota Wellman rozmawiała z aktorką i córką aktora - Marią Seweryn, która zaprezentowała krótki reportaż ze swojej podróży po Maroko. Wellman zadała jej pytanie, czy czuła się bezpiecznie w tym muzułmańskim kraju, a Seweryn odpowiedziała, że właściwie tak, chociaż po jej wyjeździe okazało się, iż w jej ulubionej kawiarni umarło 15 osób. I na tym koniec. Ani panią Wellman nie zainteresowało, co się tam stało, ani pani Seweryn nie czuła się zobowiązana do wyjaśnienia tej dramatycznej kwestii. Mają w dupie telewidza, który teraz zastanawia się: Jak to 15 osób umarło w kawiarni? Siedzieli, pili kawę i umarli? W jednej chwili, czy codziennie jedna przez 15 dni? A może był to zamach bombowy, ale wtedy mówi się, że te osoby zginęły, nie umarły. Ani słowa wyjaśnienia. Odniosłem wrażenie, że tak naprawdę pani Wellman nie słucha co ktoś mówi, bo jej to nie interesuje.
Sprawdziłem Dorotę Wellman w Google'u, a tam opisane jej różne wpadki i opinia, że telewizja powinna dla niej znaleźć inne zajęcie.
Natomiast wczoraj w informacyjnym portalu Onet.pl przeczytałem straszną historię o ojcu, który zabił swoją 16-letnią córkę za kolczyk w języku. Podano nazwisko potwora, jego wiek, wszystko, tylko nie to, w jakim kraju i miejscowości się to wydarzyło. Też mają gdzieś internautów. Wiedziałem tylko po końcówce "uk" że wiadomość pochodziła z mediów brytyjskich.

sobota, 7 maja 2011

Tak trzymać!

Szczyt moich dotychczasowych osiągnięć w dziedzinie zbijania wagi, to 77,5 kg (z 90.), który trochę zmarnowałem w wielkanocne święta. Waga podskoczyła mi do 82 kg (1 maja), ale jak widać na załączonym obrazku, zaczyna znowu spadać, co umacnia mnie w duchu konsekwencji.

piątek, 6 maja 2011

Złodziejska nowoczesność

Oto mój odkurzacz dobrej japońskiej marki po zdjęciu obudowy. Tylko tyle mogłem zrobić, gdy zaczął odmawiać posłuszeństwa kilka dni temu. Bardzo iskrzy, strzela i przerywa pracę. W życiu robiłem wiele rzeczy, m.in. byłem elektrykiem i elektromechanikiem, więc wiem że należy w silniku wymienić szczotki i przeczyścić komutator. Niestety, to co dawniej było prostą czynnością, teraz w tym nowoczesnym i "przyjaznym" człowiekowi urządzeniu jest niemożliwe. W każdym urządzeniu za moich czasów po zdjęciu obudowy od razu było widać śruby, które należy odkręcić, żeby dostać się do danej (uszkodzonej) części. A teraz? Jak widać na zdjęciu, nie ma żadnych śrubek, uchwytów ani nic podobnego. Szczotki też są zalutowane na amen.
To samo z samochodami. Gdy byłem kierowcą karetki pogotowia, potrafiłem w razie małej awarii naprawić z pomocą młotka i śrubokręta auto, gdy byłem w trasie. Teraz po otworzeniu maski od razu wiemy, że nie mamy tam czego szukać. Tylko specjalistyczny serwis może coś zdziałać nawet w razie błahego defektu. Nie inaczej z głupim kranem w kuchni. To co dawniej zabierało mi 10 minut, czyli wymiana uszczelki, teraz było problemem przez kilka miesięcy, bo nijak nie dało się do tej uszczelki dostać.
Po prostu wszystko (oprócz samochodów, dla mnie to zrozumiałe, że są naszpikowane elektroniką) teraz wytwarzane jest tak, żeby nabywca nie mógł sobie sam towaru naprawić. Tylko albo specjalistyczny (i drogi) serwis, albo konieczność zakupu nowego sprzętu.
P... lę taką nowoczesność!!!

czwartek, 5 maja 2011

Klimatyczna paranoja

Gdy 3 maja zobaczyłem w telewizyjnych wiadomościach obrazki z Dolnego Śląska niczym styczniowy horror, pomyślałem że to może skutek jakiejś nowej nieznanej awarii nuklearnej. Na dodatek usłyszałem komentarz, że to w maju normalne. 3 maja minusowe temperatury, śnieżyce i 20-centymetrowa warstwa śniegu na ziemi? Jak żyję 58 lat, nie pamiętam takiego maja i niech mi tu nie chrzanią! Dopiero następnego dnia ktoś się w telewizji zreflektował i przyznano, że podobna sytuacja miała miejsce 50 lat temu w Lęborku, ale bez śnieżyc - jedynie podobna temperatura i jakieś przelotne opady. A ja się wściekałem, ponieważ przez całą zimę chroniłem moje hortensje przed mrozem troskliwie owijając je specjalną tkaniną, a teraz w maju może je zniszczyć paranoidalny polski klimat (piszę tak dlatego, że w żadnym europejskim kraju nie było takiego ataku zimy 3 maja). No i narażony był pięknie rosnący młody bób. W Krakowie śnieżycy nie było, ale zimno przeraźliwie. Dzisiaj też zimno, tyle że ze słońcem.

poniedziałek, 2 maja 2011

Mój Hiroshige


Następna odsłona strony kalendarza na kolejne dwa miesiące; "Nihonbashi" (Most Japoński) z cyklu "53 sceny z Tokaido". Utagawa Hiroshige to mój ulubiony autor dawnych drzeworytów. Oglądając je w muzeum Manggha ma się wrażenie, że zostały wykonane wczoraj - tak wciąż żywe są ich barwy, choć w tym roku mija 200 lat, od kiedy rozpoczął naukę w pracowni Toyohiro Utagawy (dlatego zaczął używać tego nazwiska, w miejsce swego rodowego - Andou). Poza tym bardzo lubię realizm życia w dawnej Japonii, przedstawiany w jego pracach. Są jak artystyczny dokument.

niedziela, 1 maja 2011

1 maja

Dzisiejszy dzień jest dla większości Polaków przede wszystkim świętem beatyfikacji Jana Pawła II. Już nie ma hucznie obchodzonego Święta Pracy, ale w mojej pamięci utkwiło ono dość mocno. 1 maja dla chłopaczka z Basztowej był wielką frajdą. Ulica Basztowa była w czasach PRL główną arterią defiladowo-reprezantacyjną Krakowa i to przez nią przejeżdżały odkryte limuzyny z cesarzem Etiopii Haile Selassie, generałem de Gaulle itp., co mogliśmy (nasza rodzinka) obserwować przez okna naszego mieszkania wychodzące na łuk zakrętu tej ulicy i na Planty. W dzień pierwszomajowego pochodu z reguły od rana świeciło słońce i grzmiały marsze z ogromnych megafonów. Mama na parapetach okien kładła dla wygody koce i małe poduszki, bo gapienie się na pochód trwało kilka godzin. Same tłumy maszerujących nie były ciekawe, ale co jakiś czas ktoś znajomy z tego tłumu do nas machał, żeby za chwilę wpaść z wizytą. Dla nas dzieciaków atrakcją były najróżniejsze dekoracje niesione lub wiezione na ciężarówkach. Na sąsiednim balkonie urzędował mój sąsiad i kolega Leszek P., z którym ukradkiem rzucaliśmy korkami nabitymi szpilkami w duże czerwone balony z helem, czego efektem był huk i zaskoczenie trzymającego lub trzymającej zwisający już sznurek. Z biegiem lat 1 maj przestał być dla mnie atrakcją, ponieważ w starszych klasach podstawówki zaczęto nas ciągać na pochody, co w szkole średniej, a później w pracy stało się regułą i przymusem. Za niestawienie się na pochodową zbiórkę zabierano premię, traktowano to jak zwykłą bumelkę. Z najbliższymi kolegami unikaliśmy jak ognia wręczenia nam "szturmówki" (czerwonego lub biało-czerwonego sztandaru) do niesienia, ponieważ trzeba się było z niej rozliczyć po pochodzie, czyli było się uwiązanym do końca imprezy. Bez tego obciążenia urywaliśmy się szybko z pochodu, by w zacisznym miejscu spokojnie wypić zakupioną pokątnie wódkę. 1 maja był zakaz sprzedaży alkoholu do godz. 15, ale działały liczne nielegalne punkty zaopatrzeniowe. Funkcjonowały też najzupełniej legalnie prowizoryczne bufety z napojami i kanapkami - można było tanio zjeść bułkę z dawno nie widzianą szynką czy kiełbasą. Kto tego nie przeżył, ten nie zrozumie, czym kiedyś był "pierwszy maj".