sobota, 30 sierpnia 2008

Gotowe

Oto gotowa już zapiekanka po godzinie prażenia. Skład: Ugotowane i pokrojone w plastry ziemniaki, sos pomidorowy na smażonej cebuli, surowa cebula, jajka na twardo w plastrach, kiełbasa toruńska w plastrach, pieprz i sól. Dawno czegoś tak dobrego nie jadłem. Tego rodzaju oczywiście, bo przecież leczo czy kapusta faszerowana też były wyśmienite. SAMOCHWAŁA W KĄCIE STAŁA.

Strach wilków przed partią


Myśliwi znają stary sposób na zagrodzenie drogi wilkom. Są takie specjalne czerwone wstążki, zwane fladrami, które porozwieszane szeregiem na sznurkach na odpowiedniej wysokości odstraszają wilki. Boją się wiszących czerwonych szmatek i tędy nie przejdą.
Spodobał mi się jeden baca spod Jeleśni, któremu już nieraz wilki przetrzebiły stadko owiec. Znalazł on na śmietnisku stary transparent z partyjnymi hasłami i wielkim napisem - PZPR. Nie mając właściwych fladr, porozcinał tą szmatę na wstęgi i zawiesił wokół zagrody z owcami. Od tej pory nie zdarzył mu się ani jeden wilczy napad na owieczki. My już o PZPR zapomnieliśmy, a wilki jeszcze mają stracha!
Na załączonym obrazku widać przygotowaną w prodiżu zapiekankę. Czeka na godz. 13-tą, żeby włączyć prodiż do prądu. Kiedyś tak do 13-tej czekało się, aż łaskawie zaczną podawać w knajpach i sprzedawać w sklepach alkohol. Ale w Peweksach za dolary wóda była od rana!

piątek, 29 sierpnia 2008

Maszyna do zamiatania chmur




Od kilku dni w Galerii Krakowskiej trwa montaż wielkich kartonowych maszyn. To ruchome, poruszane silnikami elektrycznymi eksponaty wystawy francuskiego artysty Bernarda Lagneau.
Jeden z nich, to właśnie Maszyna Do Zamiatania Chmur. Są ogromne, niektóre mają wysokość 2 kondygnacji, albo 100 m długości. Chyba znajdę trochę czasu i motywacji, żeby pojechać tam pociągiem, bo wystawa potrwa do 14 września i można ją oglądać w godzinach otwarcia Galerii, czyli cały dzień. Bernard Lagneau już dawno postanowił wystawiać w centrach handlowych, żeby jego sztuka wychodziła do ludzi, tam gdzie jest ich najwięcej. Muzea i galerie artystyczne uważa za skostniałe i zamknięte dla szerszego ogółu miejsca. Za przykład podaje Japonię, gdzie od wielu lat wystawy sztuki mają miejsce w centrach handlowych, właśnie po to, żeby dotrzeć do jak największej publiczności. "Gazeta Kraków GW" i Galeria Krakowska zachęcają do przyglądania się już teraz pracom montażowym na żywo. To bardzo ciekawe, że z kawałów tektury ktoś może wyczarować skomplikowane i działające mechanizmy. Samemu artyście chodzi natomiast o nietrwałość i ulotny charakter tych instalacji.

czwartek, 28 sierpnia 2008

Sos nie do spaghetti




Jeszcze mam kapustę faszerowaną, ale już szykuję podprodukty do zapiekanki na weekend. To na razie sos pomidorowy. Od jakiegoś czasu nie wiedzieć czemu nie jestem w stanie bez przykrych konsekwencji jadać spaghetti z tym (i chyba z każdym) sosem, więc użyję go jako element zapiekanki z ziemniaków i jajek na twardo. Może dodam cebulę, chociaż tą już zawiera sos - przysmażoną.

Rano znowu miałem dowód na "polaczkowatość" rodaków, a właściwie rodaczek. Kamil Nosel w swoim "Niezłym numerze" w Radiu Złote Przeboje "wkręcił" wyjeżdżającą gdzieś za granicę kobietę, że z powodu zatkanej kanalizacji w tamtejszym hotelu, musi ona zabrać ze sobą wiaderko lub plastikową miedniczkę, żeby w czasie kąpieli zbierać spływającą wodę. Po wystawieniu na korytarz wodę będzie zabierać służba hotelowa. Kobitka już zaczęła się zastanawiać, jak ułoży bagaże, żeby zatachać tę michę, czy wiaderko, gdy Nosel wyjawił tajemnicę kawału.
No któraż z Europejek z normalnego kraju dałaby się w ten sposób poniewierać? Nawet gdyby uwierzyła w taki telefon, to momentalnie facet zostałby zjechany jak bura suka i zastraszony sądem. A Polka? Znosi takie "niedogodności" z pokorą, ale dlaczego? Bo wciąż ciemnota komuchowska panuje.
Przypomina mi to historyjkę z komunistycznych właśnie czasów, gdy pracowałem w jednej z firm pralniczych. Usłyszałem przypadkowo i na gorąco, że w jednym z naszych punktów dokonano w nocy włamania. Pokradziono co cenniejszą odzież, a na koniec bezczelni złodzieje zrobili kupę na środku pomieszczenia. Po ustaleniu lokalizacji punktu zorientowałem się, że właśnie tam szefową jest moja ówczesna powinowata. Zaraz tam zadzwoniłem i udając milicjanta śledczego, zapytałem o owe odchody ludzkie. Usłyszałem odpowiedź, że zaraz będą "to" sprzątać, czemu gwałtownie się sprzeciwiłem, tłumacząc że złodziejskie ekskrementy muszą być zbadane w laboratorium, celem identyfikacji sprawców. Poleciłem zabezpieczyć "dowód" i czekać na ekipę. Potem w rodzinie słyszałem opowieści, jak to w pralni pod plastikową miednicą pani D. przez 3 dni przetrzymywała
śmierdzącą kupę, aż się moja ówczesna żona nie wygadała, kto był owym milicjantem. Od tej pory miałem w rodzinie śmiertelnego wroga, nie mówiąc o 2-letnim nieodzywaniu się.

środa, 27 sierpnia 2008

Polaczkowatość odgórna

Wczoraj ugotowałem kapustę faszerowaną. Pychota. To proste danie; wystarczy grubo posiekać kapustę włoską, podgotować chwilkę i odcedzić, następnie dusić w małej ilości wody. W trakcie duszenia dodać dużo drobno posiekanego czosnku, a na końcu przyrumienionej na maśle bułki tartej. Na załączonym obrazku podana jest z ziemniakami i dwoma usmażonymi jajkami.

Z uporem maniaka wróciłem do tematyki "polaczkowatości". Nie jest to jednak moje maniactwo, ale kretyństwo polskiej polityki, znowu kompromitującej nasz kraj. Konkretnie chodzi mi o Kosowo. Niedawno przed kamerami i z medialnym szumem nasi główni włodarze uznali niepodległość Kosowa. Gdy już zaspokoili swoje ambicje polityczne, zapomnieli o tym, co robi się dalej. Nie nawiązali absolutnie żadnych stosunków dyplomatycznych z uznanym przez siebie nowym państwem, nie otworzyli choćby konsulatu, lub choć tylko tymczasowo nie powołali w innej naszej ambasadzie urzędnika odpowiedzialnego za kontakty z Kosowem. W tej sytuacji obywatele Kosowa, posiadający już nowe paszporty, nie mogą wjechać do naszego kraju, bo tych paszportów Polska nie uznaje. (Ale wszem i wobec ogłosiła uznanie Kosowa!). I to jest wlasnie polaczkowatość na wyższych szczeblach.

wtorek, 26 sierpnia 2008

Fotografia

Ze względu na dostęp do internetu tylko w poniedziałki i piątki kupuję "Gazetę Wyborczą". W poniedziałki - bo jest "Duży Format" i dodatek "Praca", w piątki - tygodniowy program TV z komentarzami i recenzjami filmowymi. Ale dzisiaj wyjątkowo kupiłem Gazetę z powodu innego dodatku, a mianowicie plakietki z wizerunkiem Lecha Wałęsy i napisem "Portret nieznanego mężczyzny z wąsem (II połowa XX wieku). Tą plakietkę przeznaczam dla Ayano, bo Wałęsa to jej "przyjaciel". Piszę tak tak z powodu pewnej fotografii. Pewnego przedwyborczego dnia 1995 roku spacerowaliśmy po Ryku Głównym w towarzystwie mojego kolegi, gdy nagle znaleźliśmy się w otoczeniu bykowatych osiłków w czarnych płaszczach. Mnie i kolegę wypchnięto poza krąg facetów w czerni, a Ayano pozostała wewnątrz objęta ramieniem przez... Wałęsę. Któryś z ochroniarzy zdjął jej z szyi aparat i tym sprzętem zrobił wspólne z Wałęsą zdjęcie. W tym momencie uświadomiłem sobie, że po prostu trafiliśmy na moment, kiedy Lech wałęsa przed wyborami "robił" sobie w Krakowie dobry klimat.
Po paru miesiącach, gdy już miałem od Ayano dużą odbitkę tego ujęcia i chcąc jej zrobić niespodziankę na czerwcowy przyjazd, wysłałem do Warszawy to zdjęcie z przypomnieniem sytuacji i z prośbą o autograf Wałęsy. Pismo pozostało bez odpowiedzi, coś tam sobie pomyślałem o arogancji byłego prezydenta, ale teraz wiem, że koperta pewnie nawet nie dotarła do jego rąk.
To różni sekretarze i inne gryzipiórki decydują, co on ma przeczytać, a czego nie.
P.S. Autorem plakietki jest znany satyryk, Jacek Fedorowicz.

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Koszmar w Płaszowie

Przeczytałem w piątkowej "Gazecie Kraków GW" artykulik pt. "Autobusowy koszmar w Płaszowie". Po powrocie z Muzeum Lotnictwa Polskiego, gdzie załatwiłem odmownie skierowanie do pracy zasiadłem do komputera i napisałem do Gazety e-mail z treścią mocno uzupełniającą bolączki Płaszowa. Przypomniałem o linii 115, którą ktoś mądry inaczej poprowadził 2 lata temu tak, że mieszkańcy naszej okolicy teraz nie mają możliwości z niej korzystania. Oczywiście konsekwentnie nie odpuściłem kwestii kanalizacji, jak i lokalizacji urzędu pocztowego dla naszego rejonu o 4 km stąd, bez żadnego dojazdu jakimkolwiek autobusem, za to z ulicą Krzywda nie do przejścia np. w czasie marcowych roztopów. Ciekawy jestem reakcji redakcji, a najpewniej braku reakcji.

niedziela, 24 sierpnia 2008

III pokolenie


14 lat temu otrzymałem od znajomej odłamaną cząstkę pewnego gatunku kaktusa, żeby wsadzić ją do doniczki u siebie w domu. Tak zrobiłem, cząstka zapuściła korzenie i wyrósł piękny sukulent, któremu nadaliśmy z Ayano nazwę Toge-ciam (Toge - po japońsku kolec, chan - rodzaj końcówki zdrobnieniowej do imienia). Po mniej więcej 7 latach, już po przeprowadzce do Płaszowa, Toge-ciam zrobił się tak duży, że trzeba było przesadzić go do ogródka (latem oczywiście), gdzie na swobodzie że tak powiem dożył godnie kresu swych dni, czyli do zimy. Jednak przed deportacją znowu odłamaliśmy jego cząstkę i znowu rósł 7 lat na parapecie, dopóki nie zrobił się za duży i nie zaczęła drewnieć mu łodyga główna. Już jest w ogródku, ale jego "dziecko" rośnie na razie w kubeczku po "Serku wiejskim" i wypuszcza pierwsze listki. To już trzecie pokolenie tej rośliny w moim domu.
Dla oceny wielkości Toge-ciamka obok kubeczka umieściłem zapalniczkę. Nie wiem dlaczego dzisiaj kamerka skypowa tak ciemno fotografowała.

P.S. Na wczorajszej fotografii ogródka widać zarys Toge-ciama - seniora. Za różową hortensją i jasnym krzaczkiem jest trzecim obiektem, trzeba się dobrze przyjrzeć.

sobota, 23 sierpnia 2008

Bezpłodny olbrzym

Widoczny na zdjęciu onętek (w Japonii kosumosu), a właściwie krzew onętka już jest wyższy ode mnie, a najwidoczniej nie ma zamiaru zakwitnąć. Wszystkie inne onętki są niższe, ale kwitną nieprzerwanie i obficie od końca maja. Są niższe, ale i tak w naszym ogródku wszystkie wyrastają niezwykle bujnie i wysoko. Według informacji na opakowaniu nasion mają osiągać wysokość do 1 metra, a tymczasem ten bezkwiatowiec ma ponad 1,80 m. Reszta niewiele niższa. Myślę że ten najwyższy dlatego tak wyrósł, bo nie zużywa swoich zasobów na produkcję kwiatów. Ma bardzo gruby "pień" i gęstą koperkowatą zieleniznę.
Zasadzone wspólnie z Ayano hortensje też ładnie rosną i szybko zakwitły. Jednak będę musiał dodatkowo zakwasić glebę pod nimi, bo jedna z nich ma ledwie różowawy odcień kwiatów. Przy właściwym zakwaszeniu kwiaty powinny mienić się kolorami od różu po niebieski. Ta druga odmiana jest taka jak powinna, czyli liliowo-czerwona.

Minęła 40. rocznica najazdu komunistycznych wojsk interwencyjnych na Czechosłowację. Tam ludzie mieli nadzieję na socjalizm z ludzką twarzą, na "Praską Wiosnę", a Sowieci wraz z "bratnimi krajami" zdławili tym najazdem wszelkie nadzieje. W związku z rocznicą węgierski rząd przeprosił za udział ich wojsk w tej "interwencji". A na co czeka nasz rząd? Przecież 25 tysięcy żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego też tam było. Niemcy z NRD i Bułgarzy też.

P.S. Na samym dole zdjęcia widać kwitnącą różową hortensję. Jest mniejsza od tej białawej, ale kula kwiatowa jest coraz większa i pączkuje już druga.

piątek, 22 sierpnia 2008

"zośka"

Pojechałem rano do biura pracy na ustalony termin i... o dziwo! - dostałem dwa skierowania. Do jednego ewentualnego szefa już dzwoniłem, bo dostałem w biurze firmy nr telefonu. Mam jeszcze dzwonić w poniedziałek. Z drugą firmą jeszcze nie nawiązałem kontaktu, bo jest daleko i trzeba tam pojawić się osobiście. Zatem zobaczymy co dalej w poniedziałek.

Tak jak zdegustowany byłem i jestem nazywaniem wielkiego importowanego krasnala w czerwonym kubraku Świętym Mikołajem, tak równie zdegustowany jestem nazywaniem flakowatego woreczka wypełnionego jakimś ziarnem - "zośką". Może i też fajnie się w "to" gra, na pewno jest bardziej komfortowe i łatwe do kupienia, no i można w "to" grać będąc obutym w sandały, czego nie można było przy zośce z ołowianym ciężarkiem, ale to NIE JEST zośka! Zośki NIGDZIE nie można było kupić. Trzeba ją było samemu zrobić. Żeby tego dokonać, należało najpierw odbyć wyprawę na dworzec towarowy na ulicę Kamienną po plomby ołowiane, walające się tam pod wagonami. Mieliśmy wtedy po 9 - 12 lat i była to dla nas dość ryzykowna wyprawa, ponieważ ścigali nas tam uzbrojeni w starodawne karabiny strażnicy kolejowi. Wiedzieli chyba, po co takie smyki tam przychodzą, ale zajadle nas tępili, jak złodziei kolejowych.
Gdy już zdobyło się plomby, trzeba było podkraść, lub wyprosić u babci garść pożądanej różnokolorowej włóczki wełnianej. Mogła być jednobarwna, ale wtedy zośka nie miała atrakcyjnego wyglądu.
Następnie ostrym gwoździem i młotkiem przebijało się dwa otwory w plombie, jak w guziku. Przez te otwory trzeba było przewlec miedziany drut o średnicy zbliżonej do wielkości otworów. Między te druty układało się pożądaną ilość włóczki odpowiednio przyciętej i na końcu mocno skręcało się kombinerkami oba końce drutu tak, że dokładnie ściskał włóczkę. Pozostało jeszcze przyciąć skręconą końcówkę i zośka była gotowa. Jak widać, zanim można było kopnąć swoją zośkę, młody człowiek musiał pokonać wiele trudności, podjąć nawet ryzyko konfrontacji z uzbrojonymi strażnikami, a potem sam ją wyprodukować. Dlatego nie zgadzam się na to, żeby dostępny w prawie każdym kiosku za grosze woreczek nazywać "zośką". Ta nazwa, a właściwie "imię" zabawki zawiera w sobie naszą chłopięcą odwagę, determinację i poświęcenie. Niech sobie dzisiejsi smarkacze kupujący w kiosku "ryżo - lub grochoworeczek" wymyślą inną nazwę - "gośkę", "śmośkę", albo niech się nauczą robić prawdziwą zośkę.

czwartek, 21 sierpnia 2008

Po kaktusie mango




Wczoraj opisałem różne świece z okazji ścierania kurzów, dzisiaj jeszcze trochę na temat prezentów, ponieważ nadal ścierałem kurze i natykałem się na następne upominki. Takim jest tajemnicza chińska szklaneczka w rusztowaniu ze sznurkami i pokryta inskrypcjami w języku chińskim. Tekstu nie znam, chociaż od biedy można byłoby odszyfrować znaczenie niektórych znaków. Niektórych, bo wiele znaków chińskich nie występuje w kanji japońskim.
Otrzymałem ten prezencik od przemiłej sąsiadki - Ani. Od niej także jest ten kalendarzyk na rok 2008 - "Asian Art".
Zauważyłem, że mangowiec wypuszcza maleńkie kiełki, prawdopodobnie zaczątki następnych liści lub łodyżek.

środa, 20 sierpnia 2008

Odkurzanie



Przez kilkanaście dni nie zwracałem uwagi na kurz osiadający na meblach, zwłaszcza przy non-stop otwartym oknie i szalejących po naszej dróżce ciężarówkach, betoniarkach oraz dźwigach z pobliskiej budowy. Dzisiaj zająłem się usuwaniem tej warstewki, a przy okazji mój wzrok padł na kiczowatego złotego misia na półce pod telewizorem. Naprawdę już nie wiem, od kogo, ale z pewnością jest to prezent z jakiejś okazji. Ten miś trzymający koszyk ze smakołykami, to po prostu świeczka, może nawet woskowa. Oblepiona jest złotą cynfolią, a pod spodem przyklejona okrągła metka w języku angielskim.
Obok złotego misia stoi woskowa świeczka z płaskorzeźbą pszczoły. Tu nie mam żadnych wątpliwości; kupiła ją Ayano podczas naszej wycieczki na plac Wolnica. Były tam wtedy jakieś targi wyrobów krakowskich zakładów prywatnej wytwórczości spożywczej i innej. Zakup dokonany był oczywiście na stoisku miodowym.
Do kompletu przedstawiam moją awaryjną świecę (też pochodzącą z jakiegoś prezentu) na wypadek przerw w dostawie prądu. Jeszcze niedawno takie awarie zdarzały się tu na Wodnej nawet kilka razy w miesiącu po pół godziny do dwóch godzin, nagminnie. Teraz - ODPUKAĆ! - zdarzają się trochę rzadziej. Już nieraz dzwoniłem do zakładu energetycznego z awanturą i zapytaniem: gdzie ja mieszkam, gdzieś w Ugandzie, czy w środku Unii Europejskiej w dużym mieście?

wtorek, 19 sierpnia 2008

Właściwe trzecie ucho


Kiedyś malutki wyrostek z boku "głowy" kaktusa nazwałem "trzecim uchem". Teraz muszę go zdegradować do roli co najwyżej brodawki, bowiem niedawno wyrosło prawdziwe trzecie ucho. Ulokowało się między głównymi uszami, a z powodu braku miejsca wypycha się do przodu.
Rano poszedłem do ogródka na pół godziny, żeby przekopać ziemię wokół obu hortensji i pousuwać chwasty. Wczoraj zapomniałem na noc zabrać do domu doniczki z mangowcem i ananasem, ale nic im chyba nie będzie - noc była dość ciepła. Teraz dostały swoją porcję wody i grzeją się w pełnym słońcu.

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Czeski wkurzacz







Tytuł mojego dzisiejszego wpisu to po prostu przeniesiony tutaj tytuł reportażu z "Dużego Formatu GW". Cały ten artykuł opowiada o niepokornym i kontrowersyjnym rzeźbiarzu czeskim (jego portret na okładce magazynu, nad głową widać fragment jego rzeźby "Niemowlęta") Davidzie Ćernym. Bardzo mi się jego prace i poglądy spodobały, stąd temat dzisiejszego spotu.
Nie boi się żartować ze świętości narodowych, zresztą reszta Czechów też nie. Np. w Pradze nieopodal Vaclavskich Namesti stoi pomnik św. Wacława, patrona Czech - jadącego na koniu. A David Ćerny zrobił wszystko jak w oryginale, oprócz konia. U niego koń jest zdechły i wisi przyczepiony za cztery nogi na sznurach do stropu, a św. Wacław siedzi na jego brzuchu i kontynuuje podróż. Od razu nasuwa się porównanie z Polską; czy taka rzecz byłaby u nas możliwa? Absolutnie nie! Zaraz wybuchłaby wrzawa krzykaczy - obrońców czci i wiary, w sądach rozpoczęłyby się procesy o obrazę uczuć religijnych i narodowych itd. To samo dotyczy rzeźby przedstawiającej dwóch facetów sikających do fontanny o kształcie państwa czeskiego. Podejrzewam, że autor polskiej wersji u nas znalazłby się w więzieniu. A w Pradze jego rzeźby zainstalowane są w dostępnych dla ogółu miejscach i nikomu nie przeszkadzają, jak "Nagotyłki", do których można zaglądać z drabiny - z jednym może wyjątkiem. Otóż wykonał kiedyś Ćerny rzeźbę enerdowskiego trabanta na czerech grubych nogach, jakby gdzieś sobie szedł ten kultowy pseudosamochód. Stał sobie ten trabant gdzieś w praskim parku, dopóki nie wykupiła go ambasada niemiecka i wstydliwie schowała w swoim ogrodzie. Niektóre jego prace wędrują po świecie, jak np. rzeźba pt. "Mięso". Są to samochody w kolorze krwi, wiszące jak mięsne ochłapy na rzeźniczych hakach. Zresztą wróciły już do Pragi. Wiele innych eksponatów było w wielu krajach i narobiło tam kłopotu, nawkurzało różnych ludzi (stąd tytuł artykułu), a w Szwecji - tak liberalnej, wywołało jakiś skandal.
To tyle na ten temat, uważałem za stosowne wzmiankować o niepokornym artyście; wszak sztuka nie znosi kompromisów!
P.S. Ten ogromny stół z krzesłami pod spodem, to rzeźba-przystanek autobusowy, zamówiony przez miasto Liberec. Wykonany z patynowanego brązu stół, będący zadaszeniem przystanku, mieści na swoim blacie wszystko to, co przedstawia ciemną historię Liberca: przewróconą menorę, bo tu faszyści spalili pierwszą synagogę w Czechosłowacji, niemiecki i czeski kufel na piwo, bo najpierw Niemcy w 1938 r. wygnali stąd Czechów, a potem Czesi w 1945 wygnali Niemców. Na talerzu odcięta ludzka głowa, a w niej wbity widelec. Jest to głowa Konrada Henleina, który w 1935 r. założył w Libercu Partię Niemców Sudeckich.

niedziela, 17 sierpnia 2008

Terminatorzy

Właśnie widziałem, jak nasi wioślarze (podwójna czwórka) zdobyli złoty medal. No ale to byli prawie pewniacy. Wielka klasa i z wielką klasą wygrali. Szkoda że takich mało. Ten zespół ma ksywę "Terminatorzy" i drugą - "Dominatorzy".

Podmalowanie







Mango został po raz pierwszy zmierzony i ma 8,5 cm wysokości.
Po wykończeniu urodzinowej kartki (jednak jeszcze bez werniksu) zastanawiałem się nad światłem do sfotografowania "dzieła" i niechcący zrobiłem sam sobie zdjęcie w chwili skupienia; rzecz u mnie raczej rzadka ostatnio, dlatego zostawiłem i pokazałem ten "przypadek".
Pod żurawiami jest zwyczajowy tekst gratulacyjno-urodzinowy. W środku osobiste życzenia.
Kartka nie jest zbyt kolorowa, a jednak trzeba było użyć wielobarwnych farbek, co widać na granatowej płytce. Czerwień wzięła się stąd, że dawno już skończył mi się brąz i żeby go uzyskać, trzeba ją mieszać z czernią.
Poprawiłem też chmury na obrazku z żyrafami. Po południu zawerniksuję obie rzeczy, a jutro wyślę kartkę do Japonii.
Olimpiada. Nasze siatkarki zmarnowały kolejną szansę, tym razem na awans do ćwierćfinału. Tak samo jak z Japonkami początkowo wygrywały, nawet w setach 2:1 z Amerykankami, ale tak samo na koniec idiotycznie przegrały i mogą pakować się do domu. Z tym że przegrana z Japonkami rzecz jasna nie irytowała mnie tak, jak przekichany mecz z USA.
Nasi wioślarze zdobyli srebrny medal, to chyba dopiero trzeci medal dla Polski w tych igrzyskach. No nie wiem, panowie specjaliści od prognozowania, jak to będzie ze zdobyciem tych 14 medali. Ciekawy jestem, co będziecie mieli do powiedzenia po olimpiadzie. Pewnie nie będzie was widać, ani słychać. Powiem więcej, pewnie wszyscy zapomną o tych szumnych prognozach.
Chyba że jakimś cudem ilość zdobytych medali zbliży się do "przewidywań", wtedy będzie gromkie; " a nie mówiliśmy?!".

sobota, 16 sierpnia 2008

Aneks

Nie chcę być nudny, ale jeszcze jedna sprawa w kwestii "polaczkowstwa" tak mnie bulwersuje, że muszę napisać ten załącznik do wczorajszego tematu. Tym razem chodzi o głupotę naszych pięknych pań. Od lat co jakiś czas media nagłaśniają coraz to nową gehennę udręczonej polskiej żony jakiegoś muzułmanina z któregoś kraju arabskiego. I od lat tłucze się tym naszym Polkom do głowy: "Uważaj na takie małżeństwo, zastanów się, a jeśli już koniecznie chcesz być jego żoną, to nie wyjeżdżaj z nim i z dziećmi do jego kraju!". Już tyle było o tym reportaży, programów publicystycznych (np. "Rozmowy w toku" w TVN), filmów dokumentalnych (np. akcje detektywa Rutkowskiego), a nasze panie dalej robią swoje, a potem płaczą w niebogłosy i wołają pomocy, a właściwie ich rodziny, bo one już tam głosu nie mają.
Nie można ludzi szufladkować, ale niestety generalnie scenariusz jest zawsze podobny. Polka w Polsce (lub na wyjeździe, ale rzadziej) zakochuje się w Arabie. Tutaj biorą ślub, a młody żonkoś w naszym kraju jest dobry, czuły i kochający. Czasem odwiedzają ojczyznę Araba i jego rodzinę. Po jakimś czasie, gdy już są dzieci, małżonek proponuje wyjazd na jakiś czas (ależ oczywiście nie na stałe!) do jego kraju. A tam kochający i czuły mąż ulega nagłej metamorfozie. Będąc pod przemożnym wpływem swojej matki (ojciec przeważnie się nie wtrąca), zabiera polskiej żonie paszport, oświadcza że teraz dzieci podlegają jemu i mamusi, a ona ma zakaz wychodzenia z domu. Jeśli już, to z teściową i w stroju muzułmańskim na zakupy na targu. Wszelkie poprzednie umowy o wychowaniu dzieci np. w duchu chrześcijańskim zostają unieważnione przez męża, a wszelkie protesty tłumione są solidnym biciem. I to zgodnie z tamtejszym prawem.
Można różne rzeczy mówić o detektywie Krzysztofie Rutkowskim, ale kilka polskich kobiet z dziećmi uratował z opresji i wyrwał z Egiptu, Tunezji czy Algierii. Z narażeniem życia swojego, swoich ludzi i samej ofiary, także narażając się na ciężkie arabskie więzienie.
A polaczkowskie Polki? Dalej robią swoje, głuche na ostrzeżenia, raporty i reportaże. Jak grochem o ścianę, można łopatą im nakładać do głowy dobre rady, ale one są "mądrzejsze".

piątek, 15 sierpnia 2008

Przegoniony protest

W poniedziałkowej "GW - Kraków" znalazłem zdjęcie znajomego miejsca. To naroże ul. Biskupiej i Serano Fenny (dawniej Jaracza). Zresztą nie wiem komu nazwisko tego aktora i pisarza przeszkadzało przy przemianowywaniu komuchowskich nazw ulic. Otóż w tym narożnym budynku mieści się konsulat rosyjski i przyszła tam grupka ludzi, żeby zaprotestować przeciwko ruskiej agresji wobec Gruzji. W chwilę po wykonaniu tego zdjęcia pojawiło się 3 policjantów, żeby rozgonić protestujące towarzystwo. Nota bene jest tam stały posterunek w postaci koczującego 24 godziny na dobę policyjnego busa. Widziałem go wciąż, gdy tam w pobliżu mieszkałem i obserwuję nadal, gdy odwiedzam siostrę i jej rodzinę. Po policjantach na miejscu akcji protestacyjnej pojawił się samochód z robotnikami (kto ich nasłał?), którzy łopatami bezceremonialnie zgarnęli zapalone znicze, ułożone w napis "Gruzja".

Polaczkostwo

We wczorajszej "Uwadze" w TVN pokazano któryś już raz z kolei, jak to nasi turyści zorganizowani w grupach wyjazdowo-wczasowych traktowani są za granicą, zresztą z winy rodzimych firm turystycznych. W jednym z tunezyjskich hoteli okazało się, że tam remont wciąż trwa, chociaż prospekt reklamowy informował o "świeżo wyremontowanym" obiekcie 3-gwiazdkowym, z 3 barami, kawiarnią mauretańską, łaźniami, saunami itp., oraz morską plażą w odległości 300 m. Nic z tych atrakcji nie było dostępne, wręcz przeciwnie; w pokojach brud, w łazienkach gruz, na korytarzowych chodnikach brudna folia, pocięta wykładzina i kubły z farbami. Mało tego; na hotelowym dziedzińcu, na oczach naszych turystów z dziećmi, dokonano rytualnego uboju byka, z masą krwi, ćwiartowaniem, ucinaniem łba i skórowaniem. Jakiś Arab mówiący po polsku tłumaczył potem, że to tysiącletnia tradycja, że po zakończeniu budowy czy remontu tak się świętuje itd. Ja rozumiem, że w Polsce w takich okolicznościach jest "wiecha", czyli zatknięta gałąź z wstążkami na ukończonym dachu i picie wódki, a u Arabów zarzyna się byka, ale czy z tego powodu trzeba było robić rzeźniczą masakrę na oczach turystów?
Pani rezydent z firmy, która wysłała polskich turystów do tego hotelu, zamiast bronić interesów swoich klientów, upierała się, że wszystko jest OK, że remont jest właściwie ukończony, że zaraz się ludzie wykąpią i nie ma sprawy. W poprzednich latach było wiele podobnych historii, raz nawet grupa Polaków w Hiszpanii nocowała na plaży, bo zarząd hotelu ich nie wpuścił "na pokoje". Bo polska firma nie zapłaciła za hotel.
A ja się pytam, dlaczego podobne historie nie przytrafiają się Japończykom, Niemcom czy Amerykanom. Tylko nam, Polaczkom można bezkarnie wyprawiać takie numery, bo jesteśmy chyba głupim narodem i głupim krajem. Tak! Bo w normalnym kraju taka firma turystyczna, przez którą za swoje pieniądze turysta przeżył gehennę, momentalnie przestałaby istnieć, natychmiast byłaby wywalona ze wszystkich zrzeszeń, natychmiast straciłaby wszystkich klientów, nie mówiąc o sądowo przyznanych kolosalnych odszkodowaniach dla pokrzywdzonych turystów. Ale nie u nas! U nas firma nadal spokojnie działa, a jeszcze pyskuje i dyskutuje co do swojej winy. To jest właśnie polaczkostwo, że sobie wciąż na takie rzeczy pozwalamy.

Druga strona polaczkostwa, to nieustanne tyranie całymi dniami, żeby jakoś normalnie zarabiać.
W jakimś programie była mowa o Norwegii. Tam dąży się stale do coraz krótszego dnia pracy. Przedstawiane były różne biura i firmy, gdzie po godz. 16-tej nie było żywej duszy, wszystkich wymiotło już do domu, bo tam pracuje się maksimum 8 godzin i godziwie zarabia.
A u nas? Dawno nie spotkałem nikogo, kto pracowałby normalnie tylko 8 godzin dziennie. A w tych budynkach, widocznych z mojego okna, gdzie pracowałem w latach 1972-74 i gdzie po 15-tej wszyscy szli do domu, teraz tłuką się dzień w dzień od 7-mej rano do 7-mej wieczorem. Na wszystkich okolicznych budowach małych i dużych, też wszędzie tyrają co najmniej do 17-tej. Piszę oczywiście o jednej zmianie.
Tak tyrają Polacy, żeby mieć na jedzenie, czynsz i raty, co w normalnym kraju ma się za ustawowe 8 godzin pracy. Ale w NORMALNYM kraju. Może z tego tyrania Polacy tak kochają "długie weekendy", tą polską specjalność, na którą żaden nawet bogaty i normalny kraj europejski sobie nie pozwala.
A obozy niewolnicze we Włoszech? Kogóż tam przetrzymywała w fatalnych warunkach i zmuszała do niewolniczej pracy włoska mafia z ukraińskimi i polskimi pomocnikami? Niemców? Anglików? Może Francuzów? Nie, głupich i ciemnych Polaczków! Kto inny dałby sobie odebrać paszport, wywieźć w nieznane i zamknąć w obozie? Dlaczego nie zrobiono tego kandydatom na pracowników z innych, normalnych krajów? Bo cwani i pyskaci jesteśmy tylko tu, nad Wisłą.
A oskubywanie własnych rodaków w Londynie z ostatnich pieniędzy, poprzedzone oszukańczą propozycją pracy? Kto komu to robi? Polaczek Polaczkowi. Dlatego twierdzę, że nie jesteśmy najmądrzejszym i najporządniejszym narodem, wręcz przeciwnie.

czwartek, 14 sierpnia 2008

Szkice i polityka




Z powodu kłopotów prywatnych i złego samopoczucia (ten mój niby urlop) przegapiłem urodziny osoby z mojej japońskiej Rodziny. Co prawda życzenia zostały przekazane na czas, ale na specjalną kartkę było za późno. Jednak na dobre rzeczy nigdy nie jest za późno, toteż pracuję teraz nad spóźnioną kartką urodzinową. W Japonii żółw jest symbolem długowieczności, ale żuraw po części też - z dodatkiem szczęścia i wierności. Zacząłem szkicować karpia, potem żółwia, że niby łatwiejszy, ale niezbyt mi się podobały własne bazgroły, więc spróbowałem żurawia. I to jest to! Chciałem jednego, wyszedł mi nawet jakoś, lecz z powodu skrzydeł i ogona był za blisko prawego brzegu kartki - lewa strona wydawała się pustawa. Naszkicowałem więc z tyłu drugiego i oto mamy parę tańczących żurawi. Oczywiście podmaluję jeszcze te kontury i wykończę całość graficznie. Trzeba jeszcze wykaligrafować chińskie znaki tradycyjnych życzeń urodzinowych.
Pokazuję te moje wypociny, bo wiem, że Ta Osoba nie przesiaduje przy komputerze i nie serfuje w internecie. Tak więc niespodzianka będzie niespodzianką.

75% treści dzisiejszej "Gazety" to temat wojny gruzińsko-rosyjskiej. Oczywiście szeroko komentowana jest wypowiedź prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi i często krytykowana za brak poprawności politycznej. Za agresywny ton, psucie i tak nadwątlonych stosunków z Rosją itp. Ja przecież to samo myślę i mówię o ruskim imperializmie, ale ja sobie w domu, czy w knajpie mogę swoje myśli uzewnętrzniać jak chcę, bo nie jestem prezydentem. A Kaczor jest. I pewne rzeczy ( i nie chodzi wcale o stosunki z Rosją) mógł naprawdę zepsuć.

środa, 13 sierpnia 2008

Po godzinie duszenia

I gotowe. Dość smaczne, ale drugą połowę surowca przyrządzę z poprawkami.

Szykowanie








No to zabrałem się do roboty; po kolei pokroiłem warzywa i kiełbasę na odpowiednie cząstki, dodałem czosnku i posypałem koperkiem. Na koniec podlanie oliwą i posolenie. Teraz czekam na tani prąd od 13-tej do 15-tej. Niedoinformowanym przypominam, że ta część Płaszowa, a właściwie ulicy, oprócz braku kanalizacji szczyci się również brakiem instalacji gazowej. Z tego powodu wszystko - grzanie wody, ogrzewanie mieszkania i gotowanie zależne jest od energii elektrycznej i z tego tytułu mieszkańcom tej "oazy" należy się licznik prądu dwutaryfowy. Na gotowanie obiadu na tanim prądzie mamy czas w godz. 13:00 - 15:00, a potem ogrzewamy mieszkanie i wodę w bojlerze w godz. 23:00 - 07:00. Można oczywiście to robić o dowolnej porze, ale wtedy nas to drogo kosztuje. Chyba poza "tanimi" godzinami prąd u nas jest nieco droższy, niż w "normalnych" mieszkaniach.