poniedziałek, 30 listopada 2009

Aneks do "Filipinek"

Teraz w 2009 r. prezes Stowarzyszenia Twórców i Producentów Sztuki Rafał Bajena namówił byłe "Filipinki" na sesję fotograficzną. Po raz pierwszy wyszły na scenę razem, ale każda w innym ubraniu. Bajena kręci też dokument o Filipinkach i przygotował wielką galę, która odbyła się 25 listopada.
Jednym ze szlagierów zespołu była piosenka "Batumi" o herbacianych polach w okolicach tego miasta. Podczas tournee po ZSRR w Gruzji dzięki tej piosence Filipinki zyskały niebywałą popularność i nieraz śpiewały ją na bis. I w czasie gdy autor reportażu rozmawia z prezesem Bajeną, w jego gabinecie odzywa się telefon. Dzwonią z ambasady gruzińskiej. Ich telewizja publiczne chce ściągnąć koniecznie Filipinki do siebie. Prezydent Saakaszwili dobrze je pamięta i bardzo chce, żeby wystąpiły. Ha.

niedziela, 29 listopada 2009

"Filipinki"





Z rozrzewnieniem przeczytałem wspomnienie o bardzo kiedyś popularnym dziewczęcym zespole pod nazwą "Filipinki", chociaż wtedy, w czasach swej świetności wcale mi się nie podobał. Powstał on 50 lat temu w Technikum Handlowym w Szczecinie. Do uświetnienia 15-lecia szkoły nauczyciel ekonomii i kompozytor amator Jan Janikowski już rok wcześniej wybrał spośród uczennic kilka dziewcząt mających predyspozycje do śpiewania w chórku. Ich pierwszy szkolny występ w 1960 r. został entuzjastycznie przyjęty i tak zaczęła się wielka kariera. Trafiły do radia, miały koncerty, ale jeszcze pod nazwą "Zespół Wokalny Technikum Handlowego". Wychodziło wtedy popularne pisemko dla dziewcząt "Filipinka", chórzystki napisały do redakcji prośbę o użyczenie nazwy, co zostało z wielką chęcią zaakceptowane. Od tej pory już "Filipinki" stały się szalenie popularne. Chyba szczyt osiągnęły, gdy przy okazji wyprawy w kosmos pierwszej kobiety - Walentyny Tierieszkowej w 1963 r. zaśpiewały "Walentyna twist". Zaproszono je do ZSRR, gdzie jak dziś wspominają, traktowane były po królewsku, jak nigdzie na świecie. Bo na Moskwie się nie skończyło - jeździły po świecie, były również w USA, gdzie podbiły serca Polonii. Skromne dziewczęta żyły jak we śnie.
Jeszcze przed tymi wojażami wydano ich pierwszy singiel, który szybko rozszedł się w nakładzie 350 tys. Zaraz potem normalną płytę o nakładzie 650 tys. Dzisiaj na tytuł Złotej Płyty wystarczy sprzedać 10 tys. egzemplarzy. Płyt było potem było dużo, ale jak to w komunie, dziewczyny zarabiały grosze. Paradoksalnie najwięcej na tournee w ZSRR, bo wtedy miały za 6 rubli 1 bona dolarowego w kraju. Natomiast na całą kilkutygodniową "delegację" do USA dostały po 10 (!) dolarów z państwowej kasy. Nie miały wykształcenia muzycznego, więc wg przepisów jako amatorki musiały zadowolić się groszowymi stawkami. Dzisiaj przy takich nakładach płyt byłyby milionerkami. Mimo to nie czują się pokrzywdzone; wspominają tamte lata, jako najpiękniejszą przygodę życia.
Z sześciu Filipinek jedna niestety nie żyje. Pozostałe mają się dobrze, niektóre z nich na 3 ostatnich zdjęciach. Na pierwszym chórek uczennic z profesorem Janem Janikowskim, na następnym już w trasie koncertowej.

sobota, 28 listopada 2009

Najmniejszy koncert świata



Od wielu lat znamy i lubimy z Ayano wywodzącego się z Krakowa teatralnego, filmowego i telewizyjnego aktora Jana Peszka. Znamy też, choć rzadziej widujemy na ekranie jego córkę, także aktorkę, ale i piosenkarkę - Marię Peszek. Jakieś dwa lata temu zaszokowała zacofaną część opinii publicznej bardzo osobistymi i szczegółowymi tekstami swoich piosenek o seksie na nowo wydanej płycie. Teraz dowiaduję się, że postanowiła wystąpić na koncercie dla zaledwie 20 osób. Nie jest to zupełnie nowy pomysł, bo 3 lata temu zagrali w ten sposób m.in. Myslovitz, T.Love, Kult i Homo Twist. Po przerwie idea wróciła i w futurystycznym studiu nagraniowym w Alwerni wystąpiła 26 listopada Maria Peszek. Wcześniej grał tu Sidney Polak, niebawem wystąpi Voo Voo, Lech Janerka, Tilt, T.Love i Hey. Maria Peszek zagrała dla grupy 20 starannie wyselekcjonowanych fanów, co nie znaczy, że wystrój lub oprawa muzyczna były ograniczone do minimum. Wszystko jak na wielkim koncercie, a do tego osiem kamer. Artystka mówi, że nie zna twarzy widzów, ale chce żeby poczuli się, jakby ich dobrze znała, że wie skąd przyjechali i co każdy musiał zrobić, żeby znaleźć się na widowni. I rzeczywiście - koncert w takiej postaci musi dawać poczucie prawdziwie bliskiego kontaktu artysty z publicznością.

czwartek, 26 listopada 2009

Tłok, czy nie tłok?

Na łamy "Gazety Wyborczej" przeniosła się sprzeczka MPK z pasażerami na temat tłoku w tramwajach lub autobusach. Otóż dyrekcja MPK twierdzi, że definicja tłoku ma uzasadnienie dopiero wtedy, gdy na 1 metr kwadratowy przypada więcej niż 4 pasażerów. Użytkownicy się buntują i mają rację, utrzymując, że tramwajami nie podróżują same modelki (lub szczupłe studentki, jak na zdjęciu). Jeśli na metrze kwadratowym staną 4 starsze i korpulentne osoby, tłok jest ewidentny. I tak dyskusja trwa, a sytuacja się nie zmienia. Po krakowsku.

środa, 25 listopada 2009

Państwo prawa?

Wczoraj w TV obejrzałem reportaż o pewnym małżeństwie, które z powodu "niuansu prawnego" za kilka dni musi opuścić swój piękny, niedawno wybudowany dom. Pan G. prowadził do niedawna dobrze prosperującą firmę budowlaną, zimą zatrudniając 20 pracowników, w sezonie remontowym nawet ponad 70. W czasie realizowania jednego ze zleceń zakupił rury za 11 tys. zł, ale nie zapłacił za nie z powodu niewypłacalności zleceniodawcy. I nie zdążył uregulować należności, bowiem firma handlująca rurami sprzedała jego dług firmie windykacyjnej, której szef jeździł po kraju i skupował wierzytelności po obniżonej cenie. Sprawa trafiła do sądu i komornika i nie pomogło to, że państwo G. w sądzie przedstawili dowody wpłaty należności za rury wraz z odsetkami za zwłokę i prowizjami dla komornika, co wyniosło już ponad 29 tysięcy. Nie pomogło dlatego, że kombinator windykator sam zadzwonił miesiąc wcześniej do pana G. i podał mu numer konta bankowego, na które trzeba zrobić przelew zaległej kwoty. Zrobiła to żona pana G. z konta syna, ponieważ ich własne konta były zablokowane. W sądzie okazało się, że konto podane telefonicznie przez windykatora należy nie do niego, lecz do jego żony. Wobec tego upierał się, że pieniędzy de facto nie odzyskał, a te które wpłynęły na konto żony, nie zostały przelane z konta dłużników. Sąd uznał, że w świetle prawa tak właśnie się ma sprawa i wobec tego zajęty przez komornika dom będzie zlicytowany. I tak nowy dom warty ponad 800 tys. zł został w majestacie prawa sprzedany za 243 tysiące, a państwo G. muszą się z niego wynieść.
W ten sposób sprytny i podły kombinator pozbawił ludzi dorobku życia, wykorzystując wrednie niuans prawny. Jednak gołym okiem widać było szytą grubymi nićmi intrygę, ale sąd tego nie widział. Realizator dokumentu w żaden sposób nie mógł skontaktować się z prezesem tego sądu, ani z jego rzecznikiem prasowym, choć prawo nakazuje udzielać mediom wyjaśnień. Od tego jest właśnie rzecznik prasowy. A tak często słyszę od polityków, że żyjemy w państwie prawa. Co to za prawo? Co to za kraj?

poniedziałek, 23 listopada 2009

Pyszności (Oishiiiiii!)










Nie miałem specjalnego pomysłu na obiad, więc wymyśliłem nieskomplikowaną potrawę dwuczęściową: ziemniaki i pieczarki (ok 15 dkg) z jajkami. Podczas gdy gotowały się ziemniaki, wypłukałem i pokroiłem pieczarki, a następnie przyrumieniłem na margarynie posiekaną cebulę. Na tą rozgrzaną patelnię wrzuciłem pieczarki, przy czym trzeba było jeszcze dodać margarynę i mieszać. Posoliłem dopiero, gdy grzyby były już rumiane, żeby nie puściły od razu soku. Na to wbiłem dwa jajka i też je posoliłem. Można też dodać trochę pieprzu. Z ziemniaczkami było to tak pyszne, że dwa razy dokupowałem pieczarki, żeby powtórzyć tą rozkosz dla podniebienia. Właśnie dzisiaj zjem trzeci taki obiad.

niedziela, 22 listopada 2009

Żubry z Teremisek

Pisałem już o tych zwierzakach, ale Adam Wajrak znowu porusza ten temat, a ja nie mogłem się oprzeć urokowi zdjęcia żubrów o jesiennym poranku, po nocy z przymrozkiem, o czym świadczy szron na trawie. Na świecie żyje jeszcze około 3000 żubrów, a w Polsce (z czego jestem dumny) około tysiąca. W Puszczy Białowieskiej, gdzie leżą Teremiski i gdzie mieszka Wajrak, przebywa stado 436 osobników. Nie są to bizony, więc nie jest to jednolite stado, lecz podzielone na rodzinne, samcze lub młodzieżowe grupki. Na łąkach w okolicy Teremisek w jesieni ubiegłego roku pasło się 13 żubrów, tej zimy Adam z sąsiadem zakładają się o to, czy będzie ich 20, czy 30.

sobota, 21 listopada 2009

Foki w Bałtyku

Z badań firmy Millward Brown SMG/KRC dla ekologicznej organizacji WWF Polska wynika, że ponad połowa Polaków nie wie o tym że w Bałtyku żyją foki. W środę zaczęła się akcja "Pomóż foce wrócić do domu". Jej zamierzeniem jest, żeby po kilkudziesięcioletniej przerwie foki szare czuły się bezpiecznie nad polskim morzem i nie bały się rodzić małych. Wspomniane badania wykazały też ogólną niewiedzę na temat zachowania ludzi w przypadku spotkania foki na plaży. Ponad 30 procent uważa, że należy fokę polewać wodą, żeby nie zginęła jak wieloryb. Co czwarty ankietowany starałby się zagonić ją do wody, żeby sprawdzić czy nie jest chora. Co trzeci zbliżałby się do niej, żeby zrobić jej zdjęcie. Nie zdają sobie sprawy, że foka może ugryźć lub czymś zarazić.
Obecnie na polskim wybrzeżu foki szare są rzadkością, wolą rozmnażać się np. w Estonii. Jednak liczba fok szarych w Bałtyku rośnie i w październiku zaobserwowano kilkanaście sztuk u ujścia Wisły na tzw. mewiej łasze.
Na zdjęciu dwie z dziesięciu fok wypuszczonych do morza w 2005 r. przez pracowników fokarium na Półwyspie Helskim.

piątek, 20 listopada 2009

Salomonowy wyrok

Od 2 lat toczyła się sądowa sprawa pani doktor Ilony Rosek-Koniecznej, oskarżonej o wypisywanie bezpłatnych recept dla inwalidów wojennych osobom nieuprawnionym i uszczuplenie przez to skarbu państwa na kwotę ponad 300 tys. złotych. Media z miejsca nazwały ją "Janosikową"* bądź "Judymową"*. Kierowała się ona jednak wyłącznie chęcią pomocy schorowanym ludziom, często bezdomnym, biednym i bezradnym, których nie stać było na drogie leki ratujące im życie. Sprawa bardzo trudna, bo z jednej strony rzeczywiście było naruszenie prawa, z drugiej stała kwestia sumienia lekarki czującej się zobowiązanej do pomocy najbiedniejszym. Ciekawy byłem, czy znowu zniszczą dobrego człowieka, czy też jakoś sąd poradzi sobie z tym problemem. I oto wczoraj okazało się, że pani sędzia wydała salomonowy wyrok, czyli uznała doktor "Janosikową" za winną zarzucanych czynów, czyli poświadczenie nieprawdy w dokumentach i uszczuplenie skarbu państwa na kwotę ponad 100 tys. (a nie 300 tys) zł., ale umorzyła jednocześnie sprawę z powodu niskiej szkodliwości społecznej czynu. Pacjenci, którym uratowała życie, płakali na sali sądowej z radości. Takie mądre decyzje też na szczęście się u nas zdarzają.

* Janosik - legendarny rozbójnik z Podhala, który zabierał bogatym, a rozdawał biednym.
* Dr Judym - lekarz z powieści Stefana Żeromskiego, który leczył bezinteresownie najuboższych.

czwartek, 19 listopada 2009

Po przecenie promocja

Obecnie często słyszy się słowo "promocja". Czasem mówi się np. że jakiś polityk potrafi się wypromować i uwielbia być w mediach. ale najczęściej chodzi o obniżkę cen rozmaitych towarów lub usług. Prawidłowo powinna to być niższa cena przy wprowadzaniu czegoś na rynek, ale z reguły chodzi o obniżenie cen zalegającego sklepowe półki towaru. Słowo "promocja" pojawiło się w nowej polskiej rzeczywistości, a w PRL była to po prostu "przecena towaru" . Promocja brzmi bardziej elegancko, natomiast przecena kojarzyła się nam zawsze z czymś wybrakowanym, z naderwaną zelówką buta (tylko pan przyklei i bucik jak nowy), lub z ciastkami nadgryzionymi przez ząb czasu lub myszy. Kiedyś na jakichś imieninach niefortunnie zażartowałem, że "te ciasteczka chyba z przeceny", czym zasłużyłem sobie na półroczną obrazę gospodyni przyjęcia. Bo w PRL przecena towaru oznaczała tylko jakąś wadę lub po prostu paskudny wygląd. Teraz w promocji można nabyć tanio bardzo atrakcyjny towar. Nadchodzi koniec roku, a z nim wielkie promocyjne akcje firm i supermarketów, powodujące szturm na sklepy wcale nie ubogich klientów.

środa, 18 listopada 2009

Odkurzona autorka


Tak to już u mnie jest, że gdy np. natrafiam w książce albo gazecie na jakiś temat lub konkretne słowo, to w telewizorze lub radiu akurat równocześnie pada dokładnie to słowo, lub mówi się właśnie o tym temacie. Tym razem analogiczna sprawa ma poślizg kilkudniowy. Parę dni temu pisałem o Wandzie Chotomskiej i jej "Jacku i Agatce". Właśnie widzę teraz na ekranie telewizora parę tych dziecięcych bohaterów dobranocek z czasów komuny. Do dzisiaj nie wiedziałem, czy pani Wanda jeszcze żyje, a tu raptem po latach zapomnienia pokazują ją w telewizji zaraz po tym, gdy ja odgrzebałem ją w swoich wspomnieniach. Teraz dowiaduję się, że nadal pisze dla dzieci, odwiedza szkoły i promuje swoje książki. Jest to miła starsza pani o młodym wyglądzie i sądząc po timbre głosu, jednak to nie ona użyczała tego głosu skrzeczącym pacynkom.

poniedziałek, 16 listopada 2009

"Nasze" wyspy

Odkąd Polacy zaczęli wyjeżdżać do Wielkiej Brytanii, a w szczytowym okresie mieszkało ich tam i pracowało ponoć około miliona, w środkach masowego przekazu zaczęto używać innej nazwy. Zauważyłem, że często nie pisze się, czy mówi Wielka Brytania lub Anglia, lecz po prostu Wyspy. Na Wyspach Polacy robią to czy tamto, na Wyspach premier powiedział owamto. Zupełnie jakby to była część naszego kraju, nasze wyspy. Ha, ha.

sobota, 14 listopada 2009

Odświeżanie wspomnień


W dzieciństwie w wakacyjnej porze spędzaliśmy z siostrą i rodzicami czas wolny od kolonii letnich u babci w Brodach koło Kalwarii Zebrzydowskiej. Spod babcinego domu z daleka widać jaśniejące wśród leśnych wzgórz wieże kalwaryjskiego klasztoru. Właściwie jest to cały kompleks z bazyliką, klasztorem i dróżkami, wpisany 10 lat temu na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
13 lub 14 lat temu obejrzeliśmy z Ayano z bliska to sanktuarium pasyjno-maryjne. Pasyjno-maryjne dlatego, że co roku w okresie wielkanocnym odgrywana jest tam ostatnia droga Jezusa. Zawsze przyjeżdża mnóstwo wiernych z kraju i zagranicy. Aktorami jak zawsze są miejscowi parafianie. Każdy z nich pragnie odgrywać Jezusa, natomiast role Piłata i Rzymian - oprawców, które też musi ktoś kreować, są w mniejszym poważaniu. Poczciwi parafianie tak sobie do serca biorą pasyjne widowisko, że w życiu prywatnym przenoszą nieuzasadnioną niechęć na "Piłata" i "katów" Chrystusa. Bywa że w wiele miesięcy po Wielkanocy przy piwnej sprzeczce zwyzywają nieszczęśników od "wrednych morderców" lub nawet przyłożą po gębie.

środa, 11 listopada 2009

Myśl prezydenta

Dzisiaj 91 rocznica uzyskania niepodległości po I wojnie światowej. Patrzę na transmisję obchodów w Warszawie. Widzę jak prezydent Kaczyński lustruje wojsko w towarzystwie generała. Z pewnością organizatorzy szukali generała niedużego, ale i tak ta para wygląda jak Pat i Pataszon. Patrzę i wiem, co Kaczor myśli: - "Co tam, Napoleon też był mały...tfu! Niskiego wzrostu!".

poniedziałek, 9 listopada 2009

20 rocznica zburzenia Muru

Dzisiaj mija 20 rocznica zburzenia Muru Berlińskiego. W miejscu gdzie był, na długości 1,5 kilometra ustawiono wielkie, wysokie na 2,5 metra kostki domina, ozdobione rozmaitymi napisami i malowidłami przez berlińską młodzież. Pierwszą, z tekstem wolnościowego songu Jacka Kaczmarskiego przewróci dziś Lech Wałęsa. Cieszy mnie, że po latach Niemcy i Europa raczyły wreszcie zauważyć, że to wszystko dzięki czemu Mur runął, zaczęło się w Polsce. Styropianową płytę do obalenia przez Wałęsę pomalowała młodzież z polskiej szkoły w Berlinie.

Pamiętam jak mówiono w domu o zbudowaniu Muru w sierpniu 1961 roku właściwie w jedną noc. Potem widziałem go nieraz w czasie pobytów w NRD. Tak bardzo chciałem zobaczyć lepszy świat za nim, że kiedyś przekroczyłem go w nielegalny sposób na kilka godzin. Na pożyczonym paszporcie, bo o własnym mogłem tylko pomarzyć. Kilka lat temu razem z Ayano oglądaliśmy mosiężne ćwieki w asfalcie berlińskiej ulicy, wyznaczające ślad po murze, który dzielił miasto, naród i Europę.

niedziela, 8 listopada 2009

Aneks do Dunajca

18 i 24 października pisałem zagrożeniu Dunajca planowanymi budowami małych elektrowni. W czwartek 5 listopada przyszli na krakowski rynek mieszkańcy naddunajeckich miejscowości, działacze ekologiczni i nawet wędkarze, żeby zaprotestować przeciwko tym planom. Wprawdzie obiecano zmianę przepisów tak, żeby uniemożliwić zabetonowanie rzeki, ale transparenty w rodzaju "Pozwólmy rzekom płynąć", ale trzeba krzyczeć, żeby urzędasy o tym nie zapomniały. Nie tylko o Dunajcu.

sobota, 7 listopada 2009

Fatalna pomoc

Przeczytałem wczoraj w "GW" historię byłej narkomanki, która jednak od 5 lat jest czysta. I niestety bezdomna, w dodatku ma 5-letnią córeczkę. Irytuje mnie sposób, w jaki działają nasze instytucje władzy i ośrodki pomocy społecznej. W wielu wypadkach nie pomagają, ale dołują ludzi takich jak ta kobieta. Bardzo trudno jej znaleźć miejsce z dzieckiem w jakimkolwiek domu opieki (w dodatku jest nosicielką HIV). Gdy już znajdzie, to zawsze jest to ograniczone czasowo - po upływie np. roku znowu musi sobie szukać lokum. Gdy znajdzie pracę, wtedy stać ją na wynajęcie mieszkania i normalne życie. Gdy pracę straci, to te "dobroczynne" instytucje zamiast pomóc jej w znalezieniu nowego zajęcia, natychmiast odbierają dziecko. Kobieta bez córki ląduje na bruku, co jest pierwszym krokiem do powrotu do narkomanii. Miała bardzo bliskiego przyjaciela, z którym nie chciała się rozdzielać. Ani z córką. Tymczasem wszystkie schroniska i noclegownie są u nas wyłącznie męskie, albo żeńskie. Dla bezdomnych nie ma pojęcia rodziny, bo nie wolno być im razem. Rozumiem trudności organizacyjne, ale przecież to nie klasztor, ani więzienie. Bezdomność nie powinna wykluczać bycia razem, to ostatnie co tym ludziom może zostało. A różne organizacje dziwią się np. podczas zimy, że bezdomni odmawiają pomocy w postaci odwiezienia ich nocą do noclegowni. Powodem jest przeważnie zakaz picia alkoholu w takich przybytkach, ale czasem chodzi po prostu o to, że ludzie nie chcą być rozdzieleni.

piątek, 6 listopada 2009

Długa inwestycja

Jakoś wczesną wiosną oderwałem i wyrzuciłem partacko zamontowane stare listwy między kuchennym blatem, a kafelkami na ścianie, mając zamiar przykleić nowe. W czerwcu razem z Ayano kupiliśmy w OBI 3-metrową listwę z tego samego tworzywa co blat i w tym samym kolorze, oraz klej montażowy. Zapomnieliśmy jednak o narożnikach i zaślepkach. Poza tym okazało się, że kafelki też są położone po partacku, ponieważ pomiędzy nimi, a blatem jest luka, nie pozwalająca na prawidłowe zamocowanie listwy. Kupiona listwa leżała więc koło wersalki pod nogami i czekała na rozwiązanie problemu. Czerwiec minął, Ayano wróciła do Tokio, a ja myślałem czasem, że wreszcie trzeba jakoś to zrobić. Za telefoniczną poradą kolegi wymyśliłem wypełnienie luki drewnianą listewką. We wrześniu więc pojechałem z sąsiadem jego samochodem do OBI i kupiłem 2 cienkie listewki , nie zapominając tym razem o narożnikach i zaślepkach, tyle że nie były już w oryginalnym kolorze. Teraz listwa z tworzywa leżała przy wersalce, a drewniane listewki stały oparte o ścianę. Po miesiącu pożyczyłem od tego sąsiada piłkę ze specjalnym uchwytem i pociąłem listwę na dokładnie odmierzone odcinki. Robota nie ruszyła dalej, bo szpara okazała się nieregularna i nie wiedziałem, jak dopasować drewniane listewki. Tydzień temu zacząłem ręcznie dużym kuchennym nożem strugać listewkę pod różnym kątem, aż wreszcie mogłem ją dopasować do szpary. W niektórych miejscach upchałem paski tektury. Po tym wyczynie poprosiłem sąsiada i razem przykleiliśmy długi odcinek listwy. Wczoraj sam przykleiłem dwa boczne odcinki i teraz sukcesywnie usuwam nożem i rozpuszczalnikiem resztki kleju ze spoiny. Tak więc ta drobna inwestycja trwała od wiosny do późnej jesieni, ale teraz w kuchni jest wreszcie tak jak trzeba. Ta akurat sprawa jest śmieszna, ale lubię działać powoli. Na przykład obrazek, który mógłbym namalować w ciągu 2 godzin, maluję 3 dni - powoli, etapami. Nie chcę w pośpiechu czegoś zepsuć, poza tym w czasie pracy mam czas na przemyślenia koncepcji i zmiany kompozycji. Ale to już zupełnie inna sprawa, niż przyklejanie listwy kuchennej.

czwartek, 5 listopada 2009

Jacek i Agatka



Gdy dziesięć lat temu przeprowadzałem się ze śródmieścia do Płaszowa, pomiędzy pakowane moje golidła i dezodoranty zaplątała się stara oliwka dla niemowląt pod nazwą "Jacek i Agatka". Produkowana była przez lata za czasów komuny, a sądząc po cenie (39,50 zł.) ta szklana buteleczka zakupiona została pod koniec lat 80. XX wieku. Oliwka ma zatem ponad 20 lat i nadaje się do muzeum polskiej kosmetyki, niemniej jednak tydzień temu używałem jej jeszcze do zmywania pewnej czepliwej maści. Nazwę tego kosmetyku zapożyczono od popularnej za komuny dobranocki dla dzieci nadawanej w TV. Pomysł był prosty i nawet niezły; na wskazujący palec ubranej w czarną rękawiczkę dłoni nasadzano piłeczkę pingpongową z namalowaną buzią Jacka, druga dłoń była Agatką, ale niezmiernie i niezmiennie irytował mnie skrzeczący głos baby udającej dzieciaki. Autorką dialogów, jeśli dobrze pamiętam, była Wanda Chotomska. Nie pamiętam natomiast, czy to ona skrzeczała. W tamtych latach co drugi urodzony chłopczyk dostawał na imię Jacek, a co druga dziewczynka - Agatka. W mojej ówczesnej rodzinie też była oczywiście siostrzenica Agatka.
Dopiero wczoraj kupiłem współczesną oliwkę w plastikowej buteleczce (8,50 zł.).
Na zdjęciu pierwszym: "Wczoraj i dziś polskiej kosmetyki".