sobota, 27 lutego 2010

Moje miasto

Mieszkańcy z dziada pradziada, jak i przybyli, uczestniczą w zbiorowej legendzie, jaką dla reszty Polski jest Kraków. Miasto jest polską marką narodową. Mogą sobie niektórzy gderać, ale takie są fakty. Od obywateli innych dużych skupisk mieszkalnych odróżnia nas uczuciowy stosunek do naszego miasta - rzadkość na skalę europejską, a nawet i globalną. Poza milionami turystów, nowi przybywają tutaj z wyboru, ze smaku, z przymusu albo z zachwytu. Podążają tu za dziewczynami, żonami, mężami, za pracą, na studia. Łażą po galeriach handlowych, spacerują po Rynku, na czas weekendu znikają, wyjeżdżają tam skąd się wywodzą. Tymczasem dla nas, prawdziwych krakusów, Kraków to nasza Mała Ojczyzna. To kraina dzieciństwa, podstawówek i szkół średnich, pierwszych jazd na rowerze i łyżwach, spacerów z rodzicami, wizyty u krewnych (bo tu ich mamy), ciastek w cukierni na rogu, pierwszych randek i widoków z Kopca Kościuszki i dźwięk Dzwonu Zygmunta. Wg oficjalnej dokumentacji w dniu 1 lipca 2009 r. zameldowanych było tu 703 tysiące osób. Wiadomo jednak, że nie wszyscy się meldują i ta liczba większa jest co najmniej o połowę, więc miasto zamieszkuje grubo ponad milion osób. Ile z tych ludzi jest rodowitymi od pokoleń krakowianami? Z pewnością więcej niż warszawiaków w Warszawie, ale coraz mniej.

czwartek, 25 lutego 2010

Płetwal i kryl

Oglądam w tej chwili dokument w TV o płetwalach błękitnych żerujących na ławicy kryla. Operator kamery pokazuje z bliska kilkanaście tych raczków na dłoni, a mnie ogarnia rozbawienie i obrzydzenie, gdy w tym samym momencie przypominam sobie, jak to w latach 70. komuna chciała karmić Polaków tym paskudztwem. W tamtych czasach powszechnego "chwilowego niedoboru żywności", czyli przede wszystkim mięsa, ktoś wpadł na taki pomysł. Pamiętam serię publikacji prasowych i telewizyjnych, całą kampanię uświadamiającą narodowi, czym jest kryl i jakie olbrzymie zapasy białka pływają w północnych morzach. To wtedy dowiedziałem się o istnieniu tego arktycznego raczka. Władza raczyła nas opowieściami o planach wielkich połowów niewyczerpanych poniekąd zasobów raczka i wyżywienia narodu krylem po jego przerobieniu na jadalne potrawy. A ja miałem co do tego różne wątpliwości. Po pierwsze - co do wartości odżywczych i smaku proponowanego nam smakołyku, po drugie - co do niezmierzonych zasobów ławic kryla; przypuszczałem że żeby wyżywić 35-milionowy naród, musielibyśmy bardzo przetrzebić te ławice. Co wtedy jadłyby wieloryby i inne morskie stworzenia?
Oczywiście jak wszystkie inne wspaniałe plany w tamtej epoce, po jakimś czasie sprawa ucichła, umarła śmiercią naturalną. Nie wiem dlaczego mało kto o tym pamięta, ale przynajmniej kabarety mogłyby wykorzystać ten wątek.

wtorek, 23 lutego 2010

Prowadzona przez anioła


Parę dni temu w telewizyjnym komentarzu z toru saneczkarskiego olimpiady w Vancouver usłyszałem dziwne i zabawne nazwisko "Ptaszulonek", które po uważniejszym słuchaniu zabrzmiało prawidłowo, czyli Ewelina Staszulonek. Dla młodej zawodniczki 8 miejsce było niezłym osiągnięciem, ale mnie zainteresowały jej saneczki i miłość do tego sportu. W październiku 2007 roku na treningu we Włoszech, przy szybkości 120 km/godz. miała fatalny wypadek, w którym doznała otwartego złamania nogi. Groziła jej nawet amputacja, ale niemieccy lekarze nie tylko uratowali nogę, ale sprawili że Ewelina szybko wróciła na tor. Oprócz tego biega i gra w piłkę nożną, oczywiście strzelając gole. W sezonie 2008/09 w Pucharze Świata na torze w Igls zajęła siódme miejsce, a niemiecki dziennikarz napisał, że mknęła po torze, jakby była na skrzydłach anioła. Usłyszała o tym od mieszkającej w Niemczech siostry i postanowiła, że anioł będzie z nią na zawsze. Artysta aerograf spod Warszawy - Przemysław Drozd namalował na jej saneczkach pięknego czarnowłosego anioła (wg mnie podobnego do samej Eweliny), który nad nią czuwa w czasie karkołomnych zjazdów. Podoba mi się jej wypowiedź o swoim sprzęcie: "Między mną a saneczkami jest chemia, jeżdżę na nich cztery lata. To moja pierwsza miłość. Taka istotka, co leży pode mną. Wiem, że nie mogę za mocno nią sterować, bo to boli. Więc jestem delikatna. Kiedy mam zły humor, to i one go mają. Nigdy ich nie skrzyczałam, po wypadku się nie pogniewałam. Jak miałam nogę złamać, to mogło się to przytrafić na chodniku".

Deser


Posmarowałem resztą kapuścianego farszu ostatnie 8 naleśników, a dziewiąty został potraktowany dżemem wiśniowym. Podsmażony będzie pyszny w sam raz na podwieczorek.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Po zagadce


Wczorajsza fotografia przedstawiała moją nową pościel, która przy zakupie średnio mi się podobała. W sklepie były atrakcyjniejsze wg mnie kolory i desenie, ale na pościeli z kory. Co do tego materiału mam jednak nie najlepsze doświadczenia i wolałem gładką stuprocentową bawełnę. Teraz mój nabytek coraz bardziej mi się podoba. Czekam jak się sprawdzi w spaniu.

Zagadka

Co to jest?

Piękno nauki



Naukowy tygodnik "Science" co roku organizuje konkurs International Science and Engineering Visualization Challenge. Tym razem jego hasłem przewodnim była troska o Ziemię. Pierwszą nagrodę w dziedzinie fotografii zdobył Sung Hoon Kang za zdjęcie maleńkich polimerowych "palców" grubości 1/500 grubości ludzkiego włosa, obejmujących plastikową zieloną kulkę o średnicy 2 mikrometrów. Przypomina to współpracę, jaką muszą podjąć ludzie, żeby ocalić Ziemię dla przyszłych pokoleń (fot. 1). Wyróżniono też fotografię pokazującą, jak maleńki kwiat rzodkiewnika pospolitego sam się zapyla, czego zazwyczaj unikają inne kwiaty. Autor - Heiti Paves z uniwersytetu w Tallinie (fot. 2). Wśród instalacji pierwsze miejsce zajęła wielka trójwymiarowa konstrukcja wysoka na 3,5 m, szeroka na 4,5 m. Zaprojektowali ją biolog Peter lloyd Jones i architekt Jenny Sabin z Uniwersytetu Pensylwanii. Została wykonana z ok. 75 tysięcy opasek zaciskowych i ma ilustrować proces tworzenia się naczyń włosowatych w płucach (fot. 3).

niedziela, 21 lutego 2010

Kurcząca się czapka


Z żywopłotu i ogrodzenia zniknął śnieg, a z czapy na taczkach zrobiła się czapka. Mam nadzieję, że szybko będzie z niej czapeczka i wreszcie zniknie. Wtedy trzeba będzie zacząć myśleć o porządkowaniu ogródka, a w kwietniu o ewentualnych zasiewach i sadzeniach. Wczoraj było plusowo i mokro, cieszyłem się że dzisiaj nie będę musiał nigdzie wychodzić, ale rano było minus 3 stopnie - jak na złość w sam raz na spacer do sklepu. Jutro zapewne natrafię na błotniste lodowisko.

sobota, 20 lutego 2010

Psy i koty to nie tuczniki!

Na zdjęciu najsławniejszy obecnie kot brytyjski o imieniu Amber. Jego właścicielka Penny Faulkner z Edynburga upasła go niemożebnie, a następnie w porę się opamiętała i wzięła udział w programie odchudzania psów i kotów. Amber przed kuracją odchudzającą (zdjęcie po lewej) miał 60% nadwagi, a po niej stracił z niej 17% (zdj. po prawej). Moim zdaniem to niewiele, co widać na fotografiach, ale wg brytyjskich znawców to wielki sukces. Tu muszę się z nimi zgodzić, bo w ogóle dobrze, że taka akcja ma miejsce i bezmyślni właściciele zwierzaków czegoś się nauczą. Niech nie myślą, że jak oni żrą bez opamiętania i stają się grubasami, to to samo musi być udziałem ich ulubieńców. To prawda, że psy i koty upodabniają się do swoich właścicieli (a może czasem odwrotnie?), ale w przypadku obżarstwa i tycia nie musi to być regułą. W ramach programu ogłoszono konkurs zwierzęcego odchudzania Pet Fit Club, który wygrał właśnie Amber (do finału weszło pięć psów i trzy koty). Kuracja polegała na specjalnej diecie stosowanej pod nadzorem weterynarza.

piątek, 19 lutego 2010

Obiadek

Takie trzy naleśniki w zupełności zapełniły mój brzuch. Ale cała istota tego posiłku nie leży w jego ilości, lecz smaku. Mniam-mniam.

Smarowanie i zwijanie



W nocy usmażyłem farsz i na przygotowanych wczoraj naleśnikach rozsmarowałem go równą warstwą. Zwijanie szło gładko i piramidka naleśników szybko urosła. Teraz czeka je smażenie końcowe i ... pożarcie!

czwartek, 18 lutego 2010

Smażenie wstępne




Po obiedzie korzystając z reszty taniego prądu (do ok. 14:20), zrobiłem szybko ciasto naleśnikowe (na ok. 250 g mąki - 2 jajka, szklanka mleka, szklanka wody + trochę oliwy i sól) i usmażyłem 8 i pół naleśnika. Pół, bo jednego za wcześnie chciałem przewrócić na drugą stronę i rozdarł się. Do rozbełtania ciastowej mieszaniny posłużyła mi tzw. firlejka (tak nazywała ją moja Mama), którą dostaliśmy z Ayano od mojej cioci w Barwałdzie. W domu mam liczącą sobie z 50 lat firlejkę po Mamie. To ta na trzecim zdjęciu. Na następnym prezent od cioci. Obie zrobione są ręcznie przez lokalnych rzemieślników, ale widać postęp techniczny w postaci zwiększonej skuteczności bełtania, a także estetyki wykonania.
Na zdjęciu pierwszym gotowa masa naleśnikowa, na drugim - usmażone naleśniki ułożone na odwróconym talerzu (wg porady w internecie).

Co to będzie?

Od dzisiaj zaczyna się odwilż. Po ósmej rano było minus 5 stopni, teraz w południe jest już plus 3. Słońce świeci, z sopli kapie, ale są coraz większe. Boję się jutrzejszego wyjścia na zakupy.

Kłopoty z żyrafami

Widoczny na zdjęciu z 2008 roku mały samiec żyrafy, to "Centuś", który miał trafić do krakowskiego ZOO. Miał trafić, ale nie trafi, bo okazało się, że miasto nie ma pieniędzy na budowę żyrafiarni. A tyle było szumu na ten temat! Razem z Ayano podczas ostatniej wizyty w ZOO nawet rozglądaliśmy się w poszukiwaniu rozpoczętej budowy, bo media głosiły, że żyrafiarnia już się buduje. Więc jak to w Krakowie - miało być świetnie, a było jak zwykle. Imię "Centuś" zostało wymyślone specjalnie dla Krakowa, bo tak się nas w Polsce nazywa; poniekąd mamy tą samą cechę co obywatele Osaki i Szkoci, czyli skąpstwo.
Młody "żyrafek" przebywa na razie z matką w opolskim ZOO, ale w maju musi je opuścić. Tamtejsze stado liczy sześć żyraf, a ciągu najbliższych miesięcy urodzą się następne dwie żyrafki, więc dla "Centusia" będzie za ciasno. W Krakowie do niego miały dołączyć jeszcze dwie żyrafy - jedna z Niemiec, druga z Francji. Niestety wszystko rozbija się o kwestię pieniędzy. Sprawa żyraf w naszym ZOO nie jest jednak zupełnie zamknięta, bo w Opolu rośnie mały "Denzel", który ma szanse do nas trafić, jeśli poprawi się sytuacja finansowa miasta. Żałuję "Centusia", ponieważ jego ojciec ma 6 m wzrostu i wszystko wskazuje na to, że syn również będzie ogromny. Niestety trafi do innego ZOO w Polsce lub Europie, o czym zadecyduje tzw. koordynator gatunku.

środa, 17 lutego 2010

Subtelność

Wczoraj drugi już raz oglądałem świetny film, a właściwie pierwszą jego połowę - "Thelma & Louise" w reż. Ridleya Scotta i dopiero teraz wyłapałem kapitalny dialog obu przyjaciółek, w którym pokazano, jak można w delikatny sposób wyrazić opinię o mężu tej drugiej, że jest on po prostu głupolem. Obie bez wiedzy tegoż męża wybierają się na dwudniowy wypad w góry, pakują się i Louise (Susan Sarandon) mówi do Thelmy mniej więcej tak:

- Weź wędki Daryla [męża Thelmy].

- Ale ja nie umiem łowić ryb!

- Skoro Daryl umie, to nie może być nic trudnego.

Naprawdę subtelne nazwanie kogoś głupkiem. Poza tym trzeba widzieć świetną grę Sarandon i Geeny Davis.

wtorek, 16 lutego 2010

Czas lodowych stalaktytów



Śniegu jeszcze dowaliło, czapa na taczkach jest dwa razy większa niż one same. Z dachu zwisają lodowe sople, najdłuższe ponad 1,5 m. Na środkowym zdjęciu widać mój stary nieużywany już kabel od internetu obrośnięty lodem, podobnie jak niedawno opisywane przeze mnie linie wysokiego napięcia (i przez to pozrywane). W ostatnim tygodniu lutego temperatura ma nagle podskoczyć do +7 stopni C. Co wtedy się stanie z tą masą śniegu w okolicy bez kanalizacji? Wolę nie myśleć, ale jednak rozważam całkiem poważnie opcję zrobienia zapasów żywności i papierosów na kilka dni i spokojne przesiedzenie roztopów w domu.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Jakie to pyszne!



Chociaż dzisiaj sporo się nadenerwowałem w banku, gdzie odmówiono mi wypłaty przyznanego odszkodowania za zalany sufit, to obiadek wszystko mi wynagrodził. Najpierw zaapelowałem do rozsądku dyrektora banku i wygrałem z urzędasami, a potem wróciłem do domu i zająłem się gotowaniem. Przysmażyłem na rumiano cebulkę, a potem razem z nią masę kapuścianą z dodatkiem pieprzu i soli. Potem zagotowałem łazanki (na zdjęciu jedna z nich) i wymieszałem wszystko w wielkim plastikowym kubełku, który zwykle służy mi do wyrabianiu słodkiej masy przy wypieku ciasta. Ach, co za smak!

niedziela, 14 lutego 2010

Siekanina



Kulek kapuścianych zrobiło się bardzo dużo, a posiekanej masy przybywa powoli. Robię to ręcznie, nawiasem mówiąc - nożem kupionym w hyaku-en shopie w Tokio, bo nie mam ani maszynki do mielenia mięsa, ani malaksera. Zresztą panuje opinia mistrzów kulinarnych, że ręcznie siekana kapusta jest lepsza, niż mielona na gładko masa. Jutro kupię łazanki, ale przy tej ilości farszu niewykluczone są i naleśniki

Zima i prawdziwa miłość


Dzisiaj są Walentynki, ale wcale nie o ludzkiej miłości chcę pisać. Jak widać na zdjęciach, zima nie ma jeszcze zamiaru opuszczać naszych terenów, w tym mojego ogródka. Teraz nawaliło śniegu, a styczniu były mrozy dochodzące w niektórych rejonach kraju do minus 30 stopni (na moim termometrze -24). I w takim właśnie rejonie z największymi mrozami w miejscowości, której nazwy zapomniałem, wśród wielkich śniegów lata sobie bocian. Niektórzy ornitolodzy wprost nie dowierzają, że ten ptak mógł przeżyć -30 st. C. A on został w Polsce na zimę z miłości i tęsknoty. Jego partnerka zginęła na drutach wysokiego napięcia, a jej ciało z powodu mrozów pozostało nierozłożone. Bocian stale czuwał przy zmarłej pani bocianowej, aż pozostał na zimę. Ludzie go dokarmiają, jednak dla nauki pozostaje zagadką jego mrozoodporność.

piątek, 12 lutego 2010

Dylemat kulinarny


Wstępna decyzja zapadła kilka dni temu: muszę zrobić i zjeść coś z pysznym farszem kapuścianym. Na razie sukcesywnie gotuję nocą (tani prąd) poćwiartowane dwie duże kapusty, a następnie wyciskam i formuję kulki. Potem będę kulki siekał nożem na miazgę i smażył na przyrumienionej cebuli, soląc i pieprząc do smaku. cały ten czas mam do dyspozycji na decyzję, co dalej z tego będzie. Chciałbym naleśniki, ale strasznie dużo z tym następnej roboty. Może pierogi, ale jeszcze nigdy nie robiłem ciasta pierogowego i obawiam się komplikacji. Poza tym to też mnóstwo roboty. Najpewniej skończy się na łazankach, bo można przyzwoite kupić w opakowaniach 0,5 kg.

Podziemny Rynek



Powoli prace przygotowawcze w podziemiach Rynku dobiegają końca, tak jak i prace archeologiczne. Prawdopodobnie już jesienią będzie można zwiedzać część ekspozycji, na którą składają się rezerwat archeologiczno-architektoniczny, wystawa muzealna, pokazy filmowe i multimedialne. Zaaranżowana zostanie także przestrzeń edukacyjna dla dzieci i młodzieży dla realizacji programu obejmującego zajęcia, warsztaty i lekcje muzealne. Najmłodsi będą mogli pod okiem archeologów, m. in. samodzielnie wznosić z klocków romańskie budowle.
Wszystko fajnie, ale w tej prasowej informacji nic nie ma o kryształowej fontannie, której projekt pokazywano w TV. Przewiduje on, że przez pływający w wodzie kryształ będzie można z powierzchni Rynku zajrzeć do muzealnych podziemi.

Na zdjęciu pierwszym kończone prace przygotowawcze, na drugim również kończone prace archeologiczne.

Przegapiony smakołyk


W tym roku Wielkanoc wypada dość wcześnie, bo 4-5 kwietnia. Siłą rzeczy Tłusty Czwartek też był wcześniej niż zwykle, toteż wczoraj go przegapiłem i nie kupiłem kilku pączków. Dzisiaj były świeże pączki w sklepie, ale to już nie to samo. Zaoszczędziłem więc na kasie i na swojej wadze.

Na zdjęciu pierwszym komisja degustuje i ocenia pączki z krakowskich cukierni, które przystąpiły do corocznego konkursu. Na drugim sześć najlepszych wyrobów.

czwartek, 11 lutego 2010

Wiele mówiące znalezisko


W grenlandzkiej wiecznej zmarzlinie na stanowisku archeologicznym w Qeqertasussuk znaleziono kępkę włosów należącą do człowieka sprzed ok. 5000 lat. To tam, w zachodniej Grenlandii, około 4750 - 2500 lat p.n.e. rozwijała się tajemnicza kultura Saqqaq (nazwana tak na cześć pobliskiej osady). Znalezisko było w na tyle dobrym stanie, że naukowcom udało się wyodrębnić z nich DNA homo sapiens. Na tej podstawie można było zrekonstruować twarz właściciela włosów, przedstawiciela kultury Saqqaq, któremu nadano imię Inuk. Niestety mimo wielu znalezisk materialnych w postaci przedmiotów ze skóry, kości, drewna, kłów morsów i poroży, chalcedonu czy kwarcu, a nawet całych domostw, niewiele wiadomo jak żyli ludzie Saqqaq. Nie wiadomo jakim językiem mówili, jak się ubierali, jakie były pogrzeby - nie znaleziono bowiem żadnych grobów.
Badania wykazały, że Inuk był mężczyzną, miał brązowe oczy, krew grupy A i zapewne ciemniejszą skórę, niż Europejczycy. Mimo bujnej, ciemnej czupryny mógł mieć zakola, udało się bowiem wykryć w jego DNA geny predysponujące do łysienia. Udało się nawet ustalić, że woszczyna w jego uszach była suchej konsystencji, co jest częste u współczesnych Azjatów i Indian ( no proszę, a ja się zastanawiałem, dlaczego "miódek" w uszach Ayano jest suchy i kruchy, a u mnie kleisty, ha ha). Wszystkie te cechy wskazywały na azjatyckie pochodzenie Inuka. Okazało się, że jego DNA najbardziej przypomina genetycznie Koriaków i Czukczów, rdzennych mieszkańców Syberii, choć daleko mu do Inuitów - współczesnych mieszkańców Grenlandii, którzy mają domieszkę genów indiańskich.

Na pierwszym zdjęciu zrekonstruowana twarz Inuka, na drugim szlaki wędrówek ludów z Syberii: przerywaną linią pokazana jest droga pierwszej fali ludzi zasiedlających Amerykę 15 - 16 tysięcy lat temu. Linią ciągłą - szlak, którym 5400 lat temu przybyli pierwsi mieszkańcy Grenlandii.

środa, 10 lutego 2010

Dwa prawa? Hipokryzja i chciwość

Pani M. będąc w 8. miesiącu ciąży jechała z mężem samochodem, kiedy ulegli wypadkowi. Małżonkowie przeżyli, ale pani M. straciła ciążę. Teraz firma ubezpieczeniowa odmawia wypłacenia jej odszkodowania za stracone dziecko, zasłaniając się kodeksem cywilnym, który uznaje że życie ludzkie zaczyna się od narodzin dziecka. A kodeks karny z kolei mówi (a partie prawicowe oraz Kościół grzmią), że życie ludzkie zaczyna się z chwilą poczęcia; czyli ciąża jest życiem. Gdzie leży prawda? Tam gdzie interesy kościelne, polityczne i finansowe (tu: ubezpieczyciel). Mamy kulawe, podwójne prawo i nikt nic z tym nie robi. Podobnie jak było z senatorem RP, którego policja przyłapała na jeździe samochodem na podwójnym gazie (ponad 1 promil alkoholu we krwi), a sąd warunkowo umorzył sprawę, nie zatrzymując nawet prawa jazdy. Wszyscy inni zwykli kierowcy skazywani są na grzywny i odebranie prawa jazdy, a w wypadku takiego stężenia alkoholu jak u senatora, nawet na karę więzienia w zawieszeniu. Ja sam za 0,03 (słownie trzy setne) promila więcej niż wolno, zostałem w sądzie grodzkim potraktowany jak pirat drogowy, choć to jakaś baba we mnie trzasnęła swoim autem nad ranem - bez świateł.

wtorek, 9 lutego 2010

Zoologiczne zaskoczenie

Wracając w południe od lekarza patrzyłem z jadącego przez most tramwaju na Wisłę. Nie jest już zamarznięta w całości; środkiem rzeki płynie wartko czarny nurt. Nagle wśród mew i kaczek zauważyłem jednego i zaraz drugiego dziwnego ptaka. A cóż to za czarne ogoniaste ptaszyska? No jasne, to kormorany! Jeden siedział na brzegu lodu nad wodą, drugi trochę dalej od wody na murku. Tych ptaków jeszcze tutaj nie widziałem, ani w ogóle w Polsce, chociaż wiedziałem zawsze, że żyją i gniazdują gdzieś na Mazurach. Ostatnio w mediach słyszałem, że pojawiły się w Małopolsce, ale że zobaczę je pod Wawelem, nie śmiałem nawet marzyć. Koniec świata - yomo sue da!

poniedziałek, 8 lutego 2010

Piękne drzeworyty

Od 10 lutego w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej - Manggha w Krakowie będzie czynna wystawa "Drzeworyt japoński: wizerunki zbrojnych mężów". Do tej pory najbardziej rozpoznawalnym dla mnie artystą drzeworytu był Utagawa Hiroshige, ale wielkich mistrzów było więcej. Np. "ojcem" kierunku ukiyo-e był Hishikawa Moronobu, a najsłynniejszym chyba artystą ukiyo-e - Suzuki Harunobu. Od środy będzie można oglądać wspaniałe drzeworyty ukiyo-e, czyli dosłownie obrazy przemijającego świata, a także drzeworyty autorstwa największych mistrzów, którzy tworzyli gatunek musha-e, tzn. portrety wojowników, sceny pojedynków i bitew. Na zdjęciu drzeworyt autorstwa Kitagawa Utamaro - "Minamoto Yoritomo na polowaniu u stóp góry Fuji".

sobota, 6 lutego 2010

Nieprzewidziany happy end historii "Baltiego"

Jak ostatnio wspomniałem, w sprawie uratowanego z lodowej kry na Bałtyku psa zgłosili się jego szczęśliwi właściciele. Dwa dni później okazało się, że tych "właścicieli" jest sześcioro (!). Jednak do żadnej z tych osób "Balti" nie odniósł się przyjaźnie, co pozwalało stwierdzić, że właścicielami nie są. W efekcie załoga z zadowoleniem przyjęła psa w swoje szeregi i w prezencie sprawiła mu specjalne szelki ("żeby już nigdy nie musiał dryfować"), dzięki którym w czasie spacerów po pokładzie statku w czasie rejsu nie ma ryzyka wypadnięcia za burtę. Natomiast komendant organizacji "Straż dla Zwierząt" odznaczył całą załogę medalem za odwagę i serce dla zwierząt.
Nawiasem mówiąc, zastanawiam się co kieruje ludźmi, którzy świadomie kłamią wysuwając swoje prawa do nie swojego psa. Czy chęć zarobku i sławy przez reportaże w mediach? Czy jakieś zwichnięcia w psychice? Nie wiem. Moja siostra przedstawiła swoją hipotezę: może nawet wśród tamtych osób był właściciel Baltiego, ale niezbyt dobry dla psa, więc ten wyczuwając w załodze statku prawdziwych przyjaciół, wolał udawać że nie zna swojego byłego pana? Coś w tym jest.

czwartek, 4 lutego 2010

Tragedia "Gustloffa" i wstyd po 65 latach


Pod koniec stycznia 1945 roku tysiące Niemców z Prus Wschodnich (dzisiejsza północno-wschodnia Polska, kawałek Litwy i obwód Kaliningradzki) szukało drogi ucieczki przed nacierającą Armią Czerwoną. Jedyną realną drogą było odpłynięcie na podstawionych do portu w Pilawie statkach, a jednym z nich był luksusowy niegdyś i wycieczkowy "Wilhelm Gustloff", na czas wojny zamieniony na transportowiec. Zmieściło się na nim ok. 10 tysięcy stłoczonych uciekinierów. 30 stycznia na Bałtyku "Gustloff" został trafiony trzema torpedami przez sowiecki okręt podwodny. Światu powszechnie wiadomo o katastrofie "Titanica", ale o wiele większą tragedią (największą do tej pory) było zatopienie "Gustloffa", bo zginęło wówczas ponad 9 tysięcy osób, w większości kobiet i dzieci.
Niedawno dla uczczenia 65 rocznicy tej tragedii z inicjatywy mniejszości niemieckiej w gdyńskim kościele Redemptorystów wmurowano pamiątkową tablicę. Na uroczystości nie pojawił się żaden polski polityk, ani samorządowiec, natomiast dwóch szeregowych posłów PiS - Andrzej Jaworski i Zbigniew Kozak domagają się usunięcia tablicy. To prawda, że na "Gustloffie" uciekali żołnierze, załogi U-bootów, gestapowcy, urzędnicy NSDAP i ich rodziny, ale większość stanowiły cywilne bezbronne kobiety z dziećmi. Jeden z internautów słusznie napisał, że posłom myśl o dzieciach tonących w lodowatym Bałtyku przesłoniła ich narodowość. A ja widzę, że szaraczkowie z PiS-u grając na pomorskiej niechęci do Niemców chcą zostać zauważeni i wypłynąć na szerokie wody.
Natomiast wiele uznania należy się redemptoryście Edwardowi Praczowi, który wmurował tablicę i do kościoła na wspólną modlitwę zaprosił ewangelickiego pastora i rabina. To ważne, bo w tym samym zakonie jest znany z kretyńskich poglądów szef Radia Maryja - o. Rydzyk, duchowy guru posła Jaworskiego.

środa, 3 lutego 2010

Dlaczego jęczycie?

To zdjęcie wykonano przed 29 stycznia w okolicach Skały (25 km od Krakowa). Widać jak oblepione szadzią są przewody elektryczne i telefoniczne. Jeszcze wiszą, ale za chwilę mogą zerwane leżeć na ziemi. Od tego czasu były już prawie ciepłe dwa dni, potem wróciły trochę słabsze mrozy (nie - 24 st. C, ale ok. -16), a dzisiaj rano było tylko minus dwa stopnie. Teraz za oknem widzę jak zaczyna padać śnieg, co stopniowo ma przeradzać się w śnieżycę z silnym wiatrem. Mam serdecznie dość tej zimy, jak większość Polaków zresztą, ale ja przynajmniej nie narzekałem, gdy śniegu i mrozu nie było. Najbardziej irytuje mnie mentalność rodaków, którzy rok w rok jęczą i wybrzydzają, gdy zapowiadają się bezśnieżne święta Bożego Narodzenia, zamiast cieszyć się z ciepłej zimy, a potem również jęczą i narzekają na śnieg i mróz. Zawsze im źle, a ja wiem że najlepsza zima, to ciepła zima. Bez mrozu, śniegu, lodu, popękanych rur, połamanych nóg i koszmarnych rachunków za prąd (ogrzewanie).