sobota, 31 stycznia 2009

Już tego nie ma

Rozmawialiśmy wczoraj z Ayano o cukierkach przeciwkaszlowych, które ona czasem kupuje. Przypomniały mi się wtedy cukierki "ślazowe" - tak się właśnie nazywały, które w moich latach szkolnych można było kupić jedynie w prywatnych sklepikach spożywczych. Kilka takich sklepików uchowało się wtedy jakimś cudem w okolicy mojego zamieszkania. Po drodze do szkoły był jeden, ale gdy zmieniło się nieco trasę, można było odwiedzić jeszcze dwa. Oczywiście w innych dzielnicach też działały takie jakby żywcem przeniesione z czasów przedwojennych przybytki, które na podstawie szkolnych lektur kojarzyły mi się ze sklepikami żydowskimi - i chyba słusznie.
Oprócz wspomnianych cukierków ślazowych (zalecanych "na kaszel"), można było tam kupić również olbrzymie landryny, tak wielkie, że na 10 dkg wchodziło zaledwie kilka sztuk. Ulubionym uczniów przysmakiem były "kokoski", tzn. zrobione z masy kokosowej kolorowe wałeczki po 50 groszy, a większe po 1 zł. Można było się napić słodkiej i dobrze gazowanej oranżady w butelkach z drucianym zamkiem i uszczelką za 1,60 zł. Na półkach stały zagraniczne odżywki dla dzieci, pachniała wanilia w laskach, leżały banany. Za szybką kusiły oko kolorowe paseczki z napisem "Chewing-gum". Ja nazywałem gumę do żucia właśnie "hewigumką". Nie muszę dodawać, że specjały te były niedostępne w sklepach państwowych. Właściciele prywatnych interesów skupywali je zapewne od odbiorców paczek zza granicy i od marynarzy. Ale poza tymi frykasami w niektórych z tych sklepików stały w kącie mniej pachnące beczki, zazwyczaj trzy: z kiszoną kapustą, z kiszonymi ogórkami i z solonymi śledziami. I te właśnie beczki ze swoim nieodłącznym zapachem kojarzyły mi się ze sklepami żydowskimi.
Z biegiem lat, zapewne wraz z wymieraniem właścicieli te małe interesy zaczęły znikać (władza ludowa raczej ich nie likwidowała - za małe). Jednak jeden z nich - pod szyldem "Jacek" przetrwał wiele lat(choć go przenoszono na inną ulicę), także upadek komuny i atak drapieżnego kapitalizmu. Jeszcze w latach 90-tych, zamieszkując na Basztowej chodziłem do "Jacka" specjalnie po drewno na podpałkę, bo wciąż mieliśmy w mieszkaniu piękne kaflowe piece na węgiel. Kiedyś, już z Ayano odwiedziliśmy sklep "Jacek" na ul. Długiej (dawniej na Krowoderskiej) i porozmawialiśmy z wiekową właścicielką. I ja i ona pamiętaliśmy dawne czasy, ona jeszcze dawniejsze. Ayano kupiła wtedy chyba drożdże winne. To było ponad 10 lat temu. Sklepu "Jacek" już nie ma, zapewne zmarła pani właścicielka, wdowa po właścicielu - panu Jacku.
I żadnych takich sklepików już nie ma. I nie ma już nawet śladu po przedwojennym napisie na starym tynku, który zawsze pobudzał moją podróżniczą wyobraźnię: "TOWARY KOLONIALNE".

"Falko Show"


Latem widywaliśmy z Ayano w Rynku Głównym występującego ze swymi marionetkami aktora lalkowego pod egidą Teatru Groteska. Widowisko nosi nazwę "Falko Show - Iluzja Marionetki". Nazywa się Krzysztof Falkowski, a jego bohaterowie to Elvis Presley, Tina Turner, Michael Jackson. Podczas występu gromadziły się zawsze tłumy, bo było co oglądać. Wielu widzów, w tym zagranicznych filmowało ten fajny spektakl, a kilkadziesiąt filmików trafiło do portalu You Tube.
Organizatorzy prestiżowej brytyjskiej gali Brit Award zainteresowali się artystą i zaczęli szukać kontaktu, co nie było łatwe. Nie było prostą sprawą znaleźć teatr Groteska, bo najpierw na pdstawie filmików nie mogli zidentyfikować naszego miasta. W końcu doszło do kontaktu i zaproszenia. Krzysztof Falkowski wraz z lalkami pojedzie na galę do Londynu. Planuje powiększyć swój "zespół" i do Elvisa, Tiny i Michaela dołączy Phil Collins, Elton John i Celine Dion. Może uda mu się stworzyć mały koncert: Elvis z gitarą, Elton John przy fortepianie i Phil Collins za perkusją, a Celine Dion zaśpiewa. Na razie pracuje nad mechanizmem, to będzie piekielnie trudne, bo każda lalka poruszana jest za pośrednictwem 16 - 18 sznureczków.
Życzę Krzysztofowi powodzenia w przygotowaniach i sukcesu w Londynie.

piątek, 30 stycznia 2009

Wrześniowy koncert

Pisałem niedawno o specyfice Krakowa, jako niewielkiego w skali światowej miasta, ale goszczącego często znamienite tego świata osobistości. Gdzie wychodząc na spacer po mieście można spotkać i zobaczyć niespodziewanie postać z pierwszych stron gazet i ekranów TV. Nasze miasto znowu czeka najazd VIP-ów, ponieważ 1 września tego roku odbędzie się tu koncert World Orchestra for Peace. Będzie to 70 rocznica wybuchu II wojny światowej. Niełatwo jest zaprosić tą orkiestrę do koncertowania w danym mieście, bo jej muzycy z 80 najlepszych orkiestr z 40 krajów występują tylko w takich miejscach, które - zdaniem artystów - są najbardziej odpowiednie dla promowania idei światowego pokoju. Za swe występy nie pobierają żadnych honorariów, ale na koncertach World Orchestra for Peace zwykle pojawiają się głowy najważniejszych państw Europy i świata. W ubiegłych latach byli to m. in. królowa Beatrycze z Holandii, premier Wielkiej Brytanii Tony Blair, przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso, nieżyjący już Jasir Arafat, czy Władimir Putin. Władze miasta będą miały dylemat co do Putina; wypada zaprosić premiera wielkiego sąsiedzkiego kraju i zacząć wreszcie jakieś przyjazne kroki, ale może nie wypada go zaprosić, bo nie umilkły jeszcze echa najazdu na Gruzję.
W każdym razie VIP-ów będzie mnóstwo, utrudnień w ruchu i policji wszędzie również. Czuję teraz dobre strony zamieszkania na uboczu. Nie muszę oglądać VIP-ów z bliska, zobaczę ich w TV, jeśli będę chciał włączyć telewizor, i nikt w Płaszowie nie będzie zmieniał ruchu drogowego, ani zabraniał mi wejścia na moją ulicę, jak to bywało na Basztowej. Nawet gdy nikt nie zabrania, to po prostu nie ma czasem możliwości przepchania się przez tłum do bramy własnego domu. Tak było kiedyś na Placu Matejki w czasie przejazdu Jana Pawła II (mieszkaliśmy tam chwilowo).

czwartek, 29 stycznia 2009

Przerwana praca

Okładka kartki urodzinowej jest gotowa i zawerniksowana, ale pozostał do dopracowania środek z tekstem. Nie mogę go jednak na razie ruszać, bo sam się ledwie ruszam. Chyba po śniadaniu zapomniałem zażyć majamil, chociaż przekonany byłem, że to zrobiłem. Zdaje się że łyknąłem tylko siemię lniane i dwa inne leki. Wczoraj wydawało mi się, że można by spróbować odstawić majamil. Dzisiaj wiem, że na pewno nie. W pralce kręci się pranie, jeśli nic mi się nie poprawi, to nie będę mógł go wyjąć i rozwiesić.

środa, 28 stycznia 2009

Gasipies

Pisałem kiedyś o pośle PO Januszu Palikocie, który żeby udowodnić absurdalność przepisów budowlanych, własnoręcznie malował fasadę swojej kamienicy bez zezwolenia, żeby uniknąć łażenia po urzędach i płacenia horrendalnych kosztów za "przebudowę" zabytkowego obiektu. Bardziej opłacało mu się zapłacenie kary za malowanie ("przebudowę") bez pozwolenia. Poseł Palikot ma na swoim koncie bardzo wiele wybryków, ale moim zdaniem zawsze uzasadnionych. Gdy w Sejmie wystąpił ze sztucznym penisem, chciał zwrócić uwagę opinii publicznej na zdarzające się gwałty na komisariatach policji. W Sejmie również broniąc praw mniejszości seksualnych, wystąpił w koszulce z napisem "Jestem gejem". Ostatnio skrytykował bezczelnie kłamiącą panią minister Gęsicką, mówiąc że "sprostytuowała się politycznie". Został za to ukarany przez swoją partię, która odebrała mu szefostwo stworzonego przez siebie klubu "Przyjazne Państwo", ale symbolicznie - został wiceszefem. Używa ostrych słów i kontrowersyjnych metod, ale wszystko to w celu przełamywania tabu, bez zamiatania pod dywan. Niedawno przeczytałem w "GW" publikację na jego temat, gdzie autor przyrównywał go do Stańczyka, legendarnego dworskiego błazna króla Zygmunta Starego (i nie tylko). Zostało zadane pytanie, czy Palikota można nazwać błaznem. Tak, można, ale trzeba wtedy przypomnieć sobie rolę Stańczyka, który w ówczesnych czasach mógł bezkarnie (i dowcipnie) mówić prawdę w oczy królowi o rzeczach, których tematu bali się poruszać inni. Dlatego mądrzy królowie utrzymywali na dworach i hojnie wynagradzali takich Stańczyków. Autentyczny zresztą Stańczyk na stare lata był osobą bardzo zamożną i szanowaną, o wielkich wpływach politycznych.

Mnie rozśmieszyło zaś to, że jakiś felietonista (już nie pamiętam kto) pisząc o tym "szalonym" polityku, przetransponował diametralnie jego nazwisko. I tak Palikot stał się Gasipsem.
Dla szanownych japońskich czytelników usiłuję to jakoś przetłumaczyć:
Palikot - Moyasu-neko
Gasipies - Kesu-inu

Bandytyzm cenowy (apteki)

Przy moich wędrujących bólach przypomniałem sobie o zbawczym działaniu kapsiplastu (zaraz po przyklejeniu do ciała zaczyna mocno grzać) i poszedłem rano do apteki. A tam szczęka mi opadła: za dwa kapsiplasty - 4,60 zł. Kilka lat temu płaciłem po 50 groszy za sztukę. Rozumiem że jakaś rzecz nie może wiecznie kosztować 50 gr, ale pięciokrotna prawie podwyżka ceny bez żadnych wcześniejszych informacji (wszystkie leki kilkakrotnie droższe) to czysty bandytyzm. Zwłaszcza że komu np. potrzebny jest taki kapsiplast? Młodym, pracującym i (dobrze) zarabiającym? Nie, starszym, chorym osobom, przeważnie emerytom i rencistom, z reguły skromnie żyjącym. W Polsce raczej nie ma bogatych rencistów, emerytów też. To kraj nieprzyjazny dla starych ludzi. Przeciętny emeryt gdy choruje, staje przed smutnym wyborem: co kupić? Lekarstwo, czy bułki i mleko? Obojętnie co kupi, to albo będzie chodził głodny, albo nie leczony.

wtorek, 27 stycznia 2009

Wolno myślący

W piątek trzeci raz oglądałem komediodramat "Forrest Gump". Za każdym poprzednim razem nie bardzo rozumiałem o co chodzi z jedzeniem lodów w szpitalu. Dlaczego ranny w tyłek Forrest cieszy się, że z powodu takiej właśnie rany może objadać się lodami. Dopiero w piątek, za trzecim razem pojąłem, że chodzi o leżenie tylko na brzuchu. Gdyby musiał leżeć na wznak, nie bardzo wychodziłoby mu zjadanie cieknących lodów. Może jeszcze na boku dałoby się coś zrobić.

Prawo serii

Prawo serii działa: podczas szykowania śniadania znowu rozległo się pukanie do drzwi. I znowu ktoś chciał wiedzieć, jak dostać się do sąsiadów, którzy mieszkają jak w niedostępnej twierdzy z wiecznie ujadającym psem. Tym razem wyjaśniłem co należy zrobić, bo nic nie kipiało w garnku, ani nie przypalało się na kuchence.

Jak Stanisław Lem i Władysław Bartoszewski ukradli ananasa

Jak zwykle po czasie czytam zaległą prasę i w "Gazecie na Nowy Rok" znalazłem świetny materiał: wywiad z prof. Władysławem Bartoszewskim o jego przyjaźni ze Stanisławem Lemem, a więc temat właściwie nieznany. I mnóstwo zupełnie nieznanych rzeczy się dowiedziałem. Najbardziej śmieszna historia wydarzyła się w latach bodaj 80-tych, kiedy obaj z rodzinami przebywali w Wiedniu i Berlinie Zachodnim. Pewnego razu przypadkiem znaleźli się w jednym hotelu z gośćmi konferencji organizowanej przez Aspen Institute (organizacja lewicowa). Zeszli w południe do restauracji, a tam szykują stoły na bankiet dla tych gości. A więc góry jedzenia, a na szczycie jednej z piramid ananas. "Patrz" - mówi Bartoszewski - "lewacy, a się będą ananasami objadać". - "Będą albo nie będą" - burczy Lem i mruga, szybko otwierając drzwi. Pan Władysław równie szybko porwał ananasa, wsadził go pod płaszcz i obaj uciekli do mercedesa Lema.

Zacytowałem tutaj śmieszną historyjkę, ale w tym materiale jest mnóstwo innych interesujących informacji o książkach, ich pisaniu i wydawaniu za granicą. A także o prawdziwej przyjaźni. Tylko taki człowiek jak profesor Bartoszewski potrafi tak ujmująco, a jednocześnie prosto wspomnieć nieżyjącego przyjaciela.
Na zdjęciu z owiniętą szalem głową Władysław Bartoszewski, obok Stanisław Lem. Prawdopodobnie po paru szklaneczkach, może kiedy opijali śmierć Breżniewa (też była o tym mowa).

P.S. Na podstawie opisanego tu wydarzenia i historii pewnego obrazka mogę wysnuć wniosek, że mądre i dobre osoby czasem lubią ukraść ananasa.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Curry

Oto potrawa curry ziemniaczano-kiełbasiana, w której przyrządzaniu przeszkadzała mi pani w pomarańczowej kamizelce.

Domokrążcy

Są domokrążcy legalni i niezbyt legalni, są też uciążliwi. Do najbardziej legalnych domokrążców należy rzecz jasna listonosz. Często z utęsknieniem jest wyczekiwany, czasami jednak z obawą; a to wtedy, gdy mamy coś na sumieniu i drżymy przed jakimś wezwaniem, lub grzywną. Również chyba legalni są akwizytorzy usiłujący nam sprzedać nie chciane i dziwne czasem przedmioty. Dalej w tej swoistej hierarchii idą chyba przedstawiciele innych niż katolickie wyznań, przede wszystkim Świadkowie Jehowy, czyli Badacze Pisma Świętego. Tym ludziom wystarczy jednak powiedzieć, że nie jesteśmy zainteresowani itd., i odstąpią od naszego progu. Na końcu tego łańcucha są różnego rodzaju oszuści, złodzieje i wyłudzacze.
Przez ostatnie cztery (oprócz niedzieli) dni miałem istny nalot domokrążców, zważywszy na to że przez kilka miesięcy pies z kulawą nogą do mnie nie zagląda. Prawie zawsze pukanie do moich drzwi rozlegało się dokładnie wtedy, gdy mieszałem w garnku i pilnowałem jakiejś obiadowej potrawy. W czwartek przyszedł przedstawiciel firmy ubezpieczeniowej w celu sprawdzenia mojego stanu majątkowego. W zasadzie wszystko się zgadzało, oprócz tego że żywię się u mojej siostry, gość jednak przyjął to wyjaśnienie, mimo bulgoczącego garnka na kuchence.
Następnego dnia o tej samej porze z gotującym się obiadem zapukał listonosz. Osoba ta jednak była mile przeze mnie widziana i wpuszczona do środka, ponieważ przyniosła pieniążki.
W sobotę wieczorem przylazła z awanturą pijana sąsiadka, więc zamknąłem jej drzwi przed nosem. Tylko przez chwilę jeszcze słychać było jej wrzaski na korytarzu. A przed chwilą znowu podczas mojego kucharzenia (mieszałem zasmażkę do curry) ktoś zapukał. Przybyszem okazała się dziwna pani w pomarańczowej kamizelce (jak przy robotach drogowych), która chciała wiedzieć, jak dostać się do moich sąsiadów. Gdyby to była inna chwila, wytłumaczyłbym jej, ale nie chciałem spalić zasmażki, więc pożegnałem ją szybko i niezbyt uprzejmie.
U mnie tak właśnie jest: przez prawie rok nikt się nie pojawia, żeby potem była jedna wizyta za drugą; niezapowiedziana i w najmniej odpowiednim momencie (nieraz wtedy gdy biorę prysznic, lub siedzę "na tronie").
Zgodnie z prawem serii, jeszcze wieczorem, w najważniejszym momencie oglądanego przeze mnie filmu ktoś zapuka, albo zadzwoni telefon. Mój milczący zwykle aparat dzisiaj już dwa razy zadzwonił, ale tylko zadzwonił. Ciekawe, że telefon odzywa się zawsze w czasie akcji filmowej, a nigdy nie podczas bloku reklamowego. Cały boży dzień siedzę w domu i ludzie o tym wiedzą, ale dzwonią zawsze w czasie filmu. Tylko telefony reklamowe z różnych firm wykonywane są w ciągu dnia, również w porze obiadowej.

niedziela, 25 stycznia 2009

Etap

Kolejny etap tworzenia urodzinowej kartki; nadanie wyrazu i kolorów. Pozostał tytuł, tekst i werniks na koniec.

Storczyk

Ten jeden zżółknięty pączek odpadł, ale następne rokują nadzieje.

Boruta

Wczoraj w TV pokazali jałówkę (młoda krowa-dziewica) i zapewnili telewidzów, że ma się ona dobrze. Taka wyrwana z kontekstu migawka wyglądała idiotycznie, ale za chwilę sprawa się wyjaśniła. Otóż w lipcu ubiegłego roku jałówkę "Borutę" wraz z innymi krowami wieziono na rzeź. Przy rozładunku w zakładach mięsnych koło Suwałk Borucie udało się zmylić czujność konwojentów i zwyczajnie uciekła. Wydostała się z rzeźni i skierowała się na szosę. Gdzieś po drodze osaczono ją, a miejscowy weterynarz dwukrotnie strzelił do niej i trafił nabojami usypiającymi. Nic nie pomogło, krówka znowu wymknęła się z obławy i pobiegła na pobliską budowę. Tam weszła na parter budowanego domu i znowu zmyliła pogoń. Tym razem wydostała się na autostradę i biegła nią przez 30 minut (sporo kilometrów) ani razu nie kolidując z żadnym samochodem. W końcu zaopiekowali się nią dobrzy ludzie. Działacze Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami wykupili ją od właściciela, ale tu wkroczył Jaśnie Pan Urzędnik, czyli Powiatowy Lekarz Weterynarii i zaczął upierać się przy konieczności uśmiercenia Boruty. Odebrał ją miłosiernym działaczom w celu ponownego odstawienia do rzeźni. Dzięki mediom sprawa jednak była już na tyle głośna, że jak w przypadku bibliotecznego kota, za krówką ujęła się miejscowa społeczność. Urzędasy wymachiwały przepisami, które nakazują zabicie "aż do skutku" przeznaczonego na ubój zwierzęcia. Obrońcy mieli w rękach świadectwa zdrowia Boruty, a także powoływali się na starodawną tradycję, że jeśli przy egzekucji urwie się sznur, to nie wiesza się drugi raz skazańca itp. W końcu presja społeczna wspomagana mediami wygrała i krówce darowano życie. Skubie sobie trawkę i sianko wśród innych ocalonych zwierzaków z schronisku pod Pszczyną. Jest przyjacielska, ale pozostał jej do dzisiaj paniczny strach przed ludźmi odzianymi na biało.

sobota, 24 stycznia 2009

Kolejny etap

Praca przy kartce urodzinowej idzie naprzód.

Szlamnik rekordzista(tka)




Do niedawna ornitolodzy sądzili, że ptaki bez odpoczynku mogą pokonać ok. 6 tysięcy kilometrów. To była górna w ich mniemaniu granica wytrzymałości na czas i odległość dla ptaków. Tymczasem po wprowadzeniu najnowszej techniki do badań nad przelotami ptaków okazało się, że niepozorny ptak wielkości gołębia pokonuje dystans, o jakim naukowcom się dotychczas nie śniło. Bohaterem, a właściwie bohaterką okazała się samiczka szlamnika z podgatunku Limosa lapponica baueri oznaczona kryptonimem E7. Po wszczepieniu jej (pod narkozą oczywiście) do ciała małego nadajnika badacze mogli siedząc za biurkiem obserwować za pośrednictwem sygnałów z satelity każdą minutę jej lotu. Ze zdumieniem godzina po godzinie, dzień po dniu śledzili na ekranie komputera trasę lotu ptaszka. 24 marca 2007 roku samiczka E7 wyleciała z Nowej Zelandii, gdzie zimowała (tam było lato i mnóstwo jedzenia). Choć po drodze mogła wylądować na jednej z wielu wysp Pacyfiku, leciała bez odpoczynku aż do Morza Żółtego. Dotarła tam po 7 dobach i 9 godzinach lotu. Trasa liczyła 10 300 km i to był światowy rekord. Ale mało tego; po kilku tygodniach wypoczynku 2 maja ptaszek ruszył na Alaskę i pokonał 6500 km w 6 dni i 1 godzinę. Na Alasce prawdopodobnie założyła z partnerem gniazdo i wychowała ok. 4 piskląt (system takich informacji nie podawał - to założenia). Po odchowaniu dzieci napchała sobie brzuszek, żeby zgromadzić zapasy tłuszczu na kolejną podróż. Tym razem bez stacji pośredniej 30 sierpnia poleciała na Nową Zelandię pokonując 11 680 km(!!!) w ciągu 8 dni i 5 godzin. To absolutny rekord wytrzymałości i odległości lotu wśród ptaków. Wiele wielkich samolotów pasażerskich nie ma takiego zasięgu, jedynie Boeing 747-700 (13 450 km) i Airbus A-340 (15 900 km) mogą polecieć w podobną trasę.
Naukowcy zbadali też kwestię zużycia zapasów tłuszczu jako energii. Wydawało się, że szlamnik nie ma możliwości zgromadzenia aż tak wielkiego zapasu. Okazało się, że oprócz tego zapasu, ten dzielny ptaszek spala w czasie lotu część swoich mięśni piersiowych. Poza tym przed wielką podróżą zmienia on swoją anatomię. Kurczy mu się przewód pokarmowy, niepotrzebny przecież w czasie lotu bez jedzenia i picia, natomiast serce rośnie aż o 1/3 wagi. Musi być większe do takiego wysiłku. Co do picia, ptak radzi sobie zużywając wyłącznie wodę metaboliczną, pochodzącą z rozkładu tłuszczów i białek. Po wylądowaniu w Nowej Zelandii E7 ważyła o połowę mniej, niż na Alasce. Prawdziwa bohaterka.

piątek, 23 stycznia 2009

Winien zwierzchnik? To wynocha!

Kilka lat temu w Polsce porwano dla okupu syna (dorosłego) biznesmena z branży mięsnej. Afera stała się bardzo głośna, gdy po 2 latach okazało się, że bandyci pomimo otrzymania okupu w wysokości 300 tysięcy euro, zamordowali porwanego. Po kolejnych miesiącach nieudolnego, a nawet celowo błędnego śledztwa, przekazano je do innego miasta, a tamtejsi policjanci doprowadzili do aresztowania sprawców. Sprawa stała się tym bardziej głośna, że wiadomo było iż bandyci działali na czyjeś zlecenie, tyle że do dzisiaj nie wiadomo czyje. Nie wiadomo również kto sprowadzał śledztwo na błędne tory, kto chronił porywaczy. Wiele wątków dochodzenia utajniono i nie dopuszczano do nich rodziny porwanego. Potem w areszcie popełnił samobójstwo domniemany szef bandyckiej szajki, następnie drugi gangster, a 3 dni temu trzeci i ostatni członek szajki powiesił się w celi super strzeżonej i obserwowanej przez kamery. Jego koledzy również byli obserwowani i pilnowani, a jednak nic im nie przeszkodziło w przeniesieniu się na tamten świat samym, lub z czyjąś pomocą. Bardzo zastanawia fakt, że w przeddzień samobójstwa(?) jednego z bandytów zepsuły się kamery w tej właśnie części więzienia.
Po tej ostatniej śmierci w mediach i w Sejmie rozpętała się burza. Stracili pracę strażnicy i dyrektor więzienia. To zrozumiałe. Ale wątpliwie słuszna dla mnie jest dymisja (wymuszona) ministra sprawiedliwości. Premier Tusk spanikował i zagalopował się z tą dymisją ministra. Bo minister Ćwiąkalski w żaden sposób nie mógł mieć wpływu na to, co dzieje się w danym areszcie. Zapytany o zasadność tej dymisji Tusk odparł, że w takich przypadkach zawsze odpowiada przełożony winnych. Otóż to panie premierze! Jeśli prof. Ćwiąkalski jest winny, a pan jest jego przełożonym, to teraz od pana oczekuję dymisji. Na co pan czeka?
A rodzina porwanego i zabitego (rodzice i siostra - państwo Olewnik) nie wierzy w serię samobójstw "dobrowolnych". Nadal walczy o prawdę. Ich syn i brat miał na imię Krzysztof.

czwartek, 22 stycznia 2009

Kretyństwo nr....

Wczoraj usłyszałem o dziwnej sprawie. Obecny student AGH, a ubiegłoroczny maturzysta traktowany jest teraz jak przestępca. Dlaczego? Bo przez pomyłkę (nie wiadomo czyją) otrzymał świadectwo maturalne, choć matury nie zdał. Stało się tak, bo ktoś pomylił kody zabezpieczające i ktoś inny z dobrym wynikiem został odrzucony. Teraz, gdy sprawa wyszła na jaw, student ciągany jest na policję i wielokrotnie przesłuchiwany jako podejrzany o przestępstwo. Uczelnia, choć wie o sprawie, uważa że dopóki sąd nie pozbawi studenta świadectwa maturalnego, ona nie będzie przeszkadzać mu w kontynuowaniu nauki, nota bene z dobrymi wynikami.
Kogo tu powinno się ciągać po komisariatach i sądach? Na pewno nie studenta, ale winnych pomylenia kodów. Poza tym w związku z dobrymi wynikami na uczelni powinno się dać mu szansę na ponowny egzamin.
Moja prywatna konkluzja brzmi: co jest warta i komu potrzebna jest matura? Może wystarczyłyby same egzaminy wstępne na studia wyższe? Bo niestety znam wiele osób delikatnie mówiąc debilowatych i chamskich, ale legitymujących się świadectwem maturalnym i dyplomem uczelni również.

Epilog afery z chińskim mlekiem

Właśnie przed chwilą w południowych wiadomościach TV zobaczyłem migawkę z Chin. Trwa tam proces producentów mleka w proszku z dodatkiem niedozwolonej melaminy. Sądzonych jest 60 osób. Słusznie, ale przeraża wydany już wyrok śmierci. Najniższy wyrok w tym procesie, to jak na razie 5 lat więzienia.
Umarły niewinne dzieci, bardzo wiele znalazło się w szpitalach, ale wyroki śmierci w takiej sprawie wyglądają jak ślepy odwet. Przecież jeśli nawet producenci w pogoni za zyskiem popełniali przestępstwo, to na pewno nie chcieli niczyjej śmierci.

Dzień Judaizmu

17 stycznia był XII Dniem Judaizmu w Kościele katolickim w Polsce. O ile wiem, była to inicjatywa Jana Pawła II. W różnych miastach kraju odbyły się polsko-żydowskie modlitwy, śpiewanie psalmów, refleksje nad Biblią, degustacje potraw kuchni żydowskiej itp. W Krakowie, w synagodze Tempel na Kazimierzu na zakończenie szabatu miała miejsce wspólna modlitwa żydów i chrześcijan, w której wzięli udział metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz, rabin Krakowa Boaz Pasz, rabini Galicji, księża i wielu katolików. Na zdjęciu rabin Boaz Pasz wspólnie z księdzem Dariuszem Rasiem odprawiają modły. Takie wydarzenia przełamują trochę stereotypowy wizerunek Polaka antysemity, choć w wielu regionach kraju panuje tzw. katolicyzm ludowy, obciążony obsesją pt. "...bo to Żydzi ukrzyżowali Pana Jezusa...". Co mnie dziwi, taką prymitywną postawę przejawiają również ludzie poniekąd inteligentni.
Papież Polak zapoczątkował inne myślenie, był pierwszym papieżem, który przekroczył próg synagogi. Tylko tak dalej.

środa, 21 stycznia 2009

Odwilż. Szkic


Temperatura jest dodatnia, od zera rano podskoczyła do sześciu stopni C w południe. Wyszedłem więc do ogródka i zdjąłem przemoknięte i flakowate pudło z hortensji. Teraz suszy się na piecyku i czeka na nową falę mrozów.
Wczoraj otrzymałem wiadomość, że moja kartka urodzinowa dla siostrzenicy Ayano dotarła do adresatki i przyjęta została z zadowoleniem. Wielką przyjemność sprawiły mi załączone zdjęcia uśmiechniętej małej Misato trzymającej w rączkach tą kartkę z różowym konikiem morskim.
Na zdjęciu szkic do następnej kartki urodzinowej, którą szykuję dla kolejnej ważnej osoby z mojej japońskiej Rodziny.

wtorek, 20 stycznia 2009

Nowy pęd

Nowy pęd storczyka rośnie szybko i wypuścił pierwsze pączki. Ten pierwszy najniższy już wygląda na stracony, niebawem zżółknie i odpadnie, ale nadzieja w pozostałych pięciu.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Absurdalna wiosna

Pierwsze moje dzisiejsze przebudzenie miało miejsce o godz. 7:15, ból był mały, uznałem więc że jeszcze godzinkę można pospać. Termometr wskazywał -4 st. C. Gdy obudziłem się po raz drugi, była godzina 11:10 i +5 st. C. Słońce przyświeca ostro, z dachów leci woda, a na ziemi dużo błota śniegowego, bo w nocy jeszcze dopadało nowego śniegu. Taka aura cieszyłaby mnie pod koniec lutego, ale teraz w środku zimy jest absurdalna i niepotrzebna, może być grypogenna. Nie ma z czego się cieszyć, bo z pewnością mróz jeszcze przyciśnie i śniegu dowali.

Różne bóle

Przy codziennym rytuale porannej męki wstawania uświadomiłem sobie, jak dawno już nie pamiętam czasów bez bólu. Chyba 20 lat temu w zapomnienie odeszły te szczęśliwe czasy, kiedy po prostu nic mnie nie bolało. Wtedy nie zwracałem uwagi na ten fakt, bo była to rzecz normalna. Oczywiście w żaden sposób nie porównuję się do prawdziwie cierpiących, ciężko chorych ludzi, którzy myślą o eutanazji. Ale od wspomnianych 20 lat stale mnie boli ząb, drugi ząb, albo dziąsła. Jak nie zęby, to głowa, kręgosłup lub lewy bok. Jeśli nie lewy, to prawy, albo całe plecy lub kręgi szyjne. Dochodzą do tego silne bóle brzucha, od zeszłego roku wiem, że to ranki na dwunastnicy, a bolało przez 12 lat. Naprawdę, tak przywykłem do stanu permanentnego bólu, że jeśli zdarzy się dzień bez niego, to jestem w jakiejś euforii, jakby jakiś cud z nieba zesłano. Sęk w tym, że takich dni już nie pamiętam.
Mimo wszystko z tymi bólami wszelkiego rodzaju da się żyć i działać. Nawet teraz, gdy piszę ten tekścik, pobolewa mnie trochę głowa i kręgi szyjne. I co z tego? Zaraz zażyję majamil, przejrzę notatki, zjem obiad i pojadę na zajęcia.

piątek, 16 stycznia 2009

Rysowniczka


Jak to zwykle bywa, szukając dokumentacji medycznej wśród papierzysk znalazłem zupełnie coś innego. Są to dwa komiksy narysowane dziecinną ręką. Oczywiście dobrze wiem, kto je narysował. To dzieło mojej młodszej córki Paulinki sprzed ok. 13 lat. Pod wrażeniem pierwszych spotkań z Japonką narysowała jeden komiks pod tytułem "Ryż - człowiecza radość życia", a drugi bez tytułu, ale również z tekstem naśladującym język japoński i polski, ale w wykonaniu Ayano.
W obu dziełkach jest trochę córczynej złośliwości i sporo dowcipu. Trzeba ją podziwiać za zapamiętanie (prawie w całości) japońskiego zwrotu "podaj popielniczkę". W jednym obrazku zamieściła dymek z abstrakcyjnym tekstem "Ziara hai okul", ale w innym już było "Hai zara okure".
Autorka miała wtedy 11 - 12 lat i stale przekręcała japońskie "do widzenia", żegnając nas słowem "sanoyara", ale po komiksikach widać, że pamięć miała dobrą.
Komiksy w plastikowej "koszulce" powróciły do teczki i na swoje miejsce w półce, skąd nigdy nie będą wyrzucone. Co najwyżej przeniesione na inną półkę.

środa, 14 stycznia 2009

Sprostowanie

Niedawno w odpowiedzi na komentarz szanownego czytelnika napisałem, że piecyki ryżowe są niedostępne w polskich sklepach. Tak było, ale tak nie jest. W poniedziałek w sklepie "Kuchnie Świata" z miłym zaskoczeniem zauważyłem spory piecyk ryżowy w cenie 220 zł. Tym samym moje poprzednie stwierdzenie jest nieaktualne. Przepraszam.

Wojna o kota

W niewielkim mieście Tychy jedna z bibliotek miejskich przygarnęła kiedyś kota znajdę. Nikt z pracowników nie mógł zabrać go do domu, ponieważ mieli już inne zwierzaki. Łaciaty kot Kubuś bardzo cenił sobie ciepły kąt, pełną miseczkę i ludzką opiekę. Przyzwyczaili się do niego też czytelnicy, nazywając przybytek "Biblioteką pod Kotem". Jednak jednej osobie ten stan rzeczy nie bardzo się podobał; ktoś wysłał do dyrektora bibliotek miejskich anonimowy donos, przedstawiając się jedynie jako osoba cierpiąca na alergię na koty i domagając się usunięcia czworonożnego lokatora z biblioteki. Dyrektor nie badając sprawy nakazał natychmiastową eksmisję kota z książkowego lokalu. Kierowniczka tej biblioteki zabrała go do swego domu, ale tam biedak musiał siedzieć w zimnym holu, ponieważ resztą mieszkania władał groźny pies husky. Gdy o całej aferze dowiedzieli się czytelnicy, zbulwersowani czyjąś złośliwością zorganizowali akcję protestacyjną i zebrali prawie 600 podpisów pod petycją domagającą się powrotu kota do biblioteki. Dołączyli stosowne dokumenty z Sanepidu, poświadczające zdrowie kota i zagrozili bojkotem bibliotek miejskich. Pismo wylądowało na biurku burmistrza (lub prezydenta) miasta, który jest przełożonym dyrektora bibliotek. Burmistrz (prezydent) nakazał natychmiastowy powrót Kubusia między półki z książkami, co ten z nieukrywaną satysfakcją uczynił.

Genji

Dziennikarz "kulinarny" Wojciech Nowicki w "GW" opisuje krakowskie restauracje. Jedne chwali, drugie określa czasem jednoznacznie: "dno dna". Do tych bardzo chwalonych należy otwarta w 2008 roku na Kazimierzu (ul. Dietla) restauracja "Genji" prowadzona przez Koreańczyka i z koreańską (chyba) obsługą. Można tam zjeść świetne potrawy kuchni koreańskiej, jak chempong, kimchi ( w Japonii kimuchi) chigae, sundubu, placki haemul pajeon, ale również potrawy japońskie. Właściciel lokalu wszystkie surowce sprowadza z ojczyzny i to zapewne decyduje o orygilnalności smaku jedzenia. Nowickiego zachwyca nie tylko autentyzm kuchni, ale także atmosfera dalekowschodniego biznesu, "z ukłonami, uśmiechami, chóralnym >>dzień dobry<<, >>dziękujemy<<>>do widzenia<<". Może odwiedzimy z Ayano tą miłą knajpkę.

wtorek, 13 stycznia 2009

Kanji

Oto pokłosie (tylko część) wczorajszej lekcji kaligrafii na zajęciach w CJUJ.

Hipokryzja

Palę niestety papierosy i mam za sobą dwie nieudane wskutek tragicznych zbiegów okoliczności (za każdym razem śmierć bliskiej osoby) próby rzucenia nałogu. Mam też jednak na koncie mały sukces: zredukowałem ilość wypalanych papierosów z ponad 20 do 10 dziennie. To też wymagało i wymaga nadal sporo samozaparcia i siły woli po 33 latach palenia paczki papierosów dziennie.
Rozmaici działacze i politycy usilnie walczą z nałogiem palenia wśród społeczeństwa, nie tylko u nas, w różnych krajach z różnym skutkiem. Z wielkim szumem w USA, Wielkiej Brytanii, Irlandii itd. zakazano palenia w lokalach gastronomicznych, od ładnych paru lat nie ma już miejsc dla palących w samolotach, nie wolno palić na dworcach, stacjach i ostatnio w Krakowie na przystankach tramwajowych. Wszystko OK, ja to rozumiem, ale niech mi ktoś z tych wymyślaczy zakazów wyjaśni, gdzie jest granica przystanku tramwajowego? Niech urzędasy, które to wymyśliły, wyślą ludzi z pędzlami, żeby tą granicę wyraźnie na chodniku zaznaczyli. Bo jak do tej pory ten przepis służyć może straży miejskiej lub policji do karania albo nie karania według własnego widzimisię. Jeśli nie ma ludzi do malowania, niech urzędasy same złapią się za kubełek i pędzel w ramach czynu społecznego dla zdrowia społeczeństwa. A w ogóle jeśli to tak straszna trucizna, to dlaczego jest legalna i dlaczego państwo z premedytacją ją produkuje, zazdrośnie obwarowując monopolem? To samo z drugą niebezpieczną substancją - alkoholem.
Ja rozumiem, że to nie takie proste, bo to cały przemysł, fabryki, miejsca pracy itd. Ale po co ta cała niewarygodna hipokryzja? Można zakazać używania i handlu narkotykami? Można. Zakażcie więc hipokryci produkcji i używania tytoniu, spożywania alkoholu. Nie da się, prawda? Ale przestańcie kłamać, że chodzi o miejsca pracy. Na całym świecie chodzi o pieniądze. Więc przynajmniej przestańcie dyskryminować w idiotyczny sposób palaczy, skoro palenie jest legalne. Bardzo wiele osób w pubie przy piwku lubi sobie zapalić, dlaczego nie podzielić lokali na "palące" i "niepalące"? Nie można żyć samymi zakazami, o czym przekonali się już komuniści.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Orkiestra. Złodziejski bank

Lubię Jurka Owsiaka i podziwiam go działalność jego Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, która rok w rok bije rekordy uzbieranych sum na lecznictwo. To ewenement w skali Europy, ale moim zdaniem jednak obrazuje on słabość i wieczne żebractwo w naszym kraju. Na świecie w normalnie funkcjonujących państwach o takie rzeczy jak leczenie dzieci to właśnie państwo powinno zadbać. Takie akcje kwestowania, czy charytatywne koncerty organizowane są np. na rzecz głodującej Etiopii lub Ugandy, albo na walkę z AIDS - problemem ogólnoświatowym. A u nas? Jurek Owsiak jak zwykle co roku załatwi 25 - 30 milionów zł na leczenie dzieci i jakoś to będzie. Najbardziej mnie zbulwersowała w ubiegłym roku wiadomość, że w jednym ze szpitali odkryto nieużywany i niszczejący w piwnicach bardzo drogi sprzęt medyczny ufundowany przez Orkiestrę Owsiaka.

Przed chwilą, w trakcie pisania tego tekstu odebrałem telefon, który też mnie zdenerwował. Pani z banku, w którym kilka lat temu zlikwidowałem konto, nagle informuje mnie, że mam zadłużenie na ponad 19 dolarów z tytułu obsługi mojego konta. Okazuje się, że baba której zleciłem wypłacenie wszystkich pieniędzy i zamknięcie rachunku, pieniądze wydała, ale konta nie zamknęła. Konto wtedy kazałem zlikwidować, kiedy zorientowałem się, że przestano naliczać mi oprocentowanie, tylko potrącano co miesiąc parę złotych za "obsługę". A przecież nie zlecałem bankowi żadnych usług w postaci płacenia moich zobowiązań itp., zanosiłem swoje pieniądze, a bank tylko i wyłącznie nimi obracał, zarabiał na tym i kazał sobie jeszcze za to płacić. Teraz okazuje się, że wbrew mojej woli trzymali moje konto i obciążali je kosztami "za obsługę". Co takiego robili, żeby to kosztowało prawie 20 $? Okazuje się, jak wielką miałem rację, chcąc zrezygnować z usług złodziejskiego banku.

niedziela, 11 stycznia 2009

Różowy konik morski






Mała siostrzenica Ayano zaciekawiona była kiedyś konikiem morskim, a poza tym lubi kolor różowy. Dlatego więc sporządziłem dla niej kartkę urodzinową z różowym konikiem morskim. Na drugiej stronie figuruje zielony ślimak z różową muszlą. Oba stworzenia mają widoczne serduszka, bo jest to ostatnio element jej rysunków. Jutro trzeba to wysłać do Japonii. Jutro także mam dzień zajęć, a zaplanowany przez wykładowcę temat to kaligrafia kanji. Zabiorę więc pędzle z domu, jak i symboliczne japońskie ozdoby noworoczne, leżące u mnie w domu ładnych parę lat. Odkurzałem je, ale jednak te lata leżenia (i wiszenia) zrobiły swoje i "muzealność" ozdóbek widać gołym okiem.

Wczoraj miałem miłą konferencję na skypie z mimi córkami-zjawami. Nazywam je tak, bo pojawiają się korespondencyjnie lub na skypie z rzadka i znienacka niczym zjawy. Jedna "pojawia" się z USA, druga z Irlandii i nie wiedzą, dlaczego są "zjawami". Jesienią w sam dzień moich urodzin, zupełnie o tym nie wiedząc (co uważam za oczywiste - to JA mam pamiętać o urodzinach dzieci, a nie na odwrót) i Marta (USA) i Paulina (Irlandia) pojawiły się wirtualnie u mnie niezależnie od siebie. I choć o tym nie wiedziały, sprawiły mi najlepszy urodzinowy prezent.

sobota, 10 stycznia 2009

Czkawka

Teraz jakby mało było kłopotów związanych ze światowym kryzysem, spadły na Europę problemy z dostawą gazu z Rosji. Niby chodzi tylko o nieporozumienia Ukrainy z Rosją o cenę gazu z jednej strony, a koszty jego tranzytu przez Ukrainę z drugiej, ale odbija się to na zaopatrzeniu w gaz kilku krajów. Polska akurat nie jest w najgorszej sytuacji, jak marznące kraje bałkańskie, mamy dostawę także przez Białoruś, duże zapasy gazu i własne niemałe złoża pod ziemią, ale teraz właśnie czkawką odbija nam się działanie SLD-owskiego rządu sprzed kilku lat. Byliśmy o krok od podpisania umowy na dostawę gazu z Norwegii, ale ówczesny premier Miller (SLD) zerwał negocjacje. Zamiast rozpocząć eksploatację naszych złóż gazu, angażowano się w poszukiwania i wiercenia na morzu. Miller tłumaczył się, że norweski gaz droższy jest od rosyjskiego, teraz gdyby nie zgromadzone na szczęście zapasy, trzęślibyśmy się z zimna jak Bułgarzy, bo drogi wielki sąsiad traktuje swoje surowce nie w kategoriach biznesu, ale polityki, a właściwie politycznego szantażu.
Za wpakowanie Polski w energetyczną zależność od Rosji powinno się tamtą ekipę rządzącą postawić przed Trybunałem Stanu.

czwartek, 8 stycznia 2009

Ulga od mrozu. Może ulga w Korei Pn.?

No i mamy ocieplenie, tzn. rano termometr już nie wskazywał -18 st.C , ale -8. A teraz (13:00) jest tylko -5. Co dnia ma być cieplej, aż do 1, 2 stopni powyżej zera, ale równocześnie przyjdą opady śniegu i śniegu z deszczem. To będzie paskudniejsze, niż mróz i wychodzi na to, że na najbliższe zajęcia będę się przeprawiał przez błoto śniegowe, lub ślizgał po mokrym lodzie. Na samą myśl o przewrotce już mnie bolą kości.

W "Gazecie na Święta - GW" przeczytałem dużą publikację na temat Korei Północnej i jej władców. Rozśmieszył mnie jeden zwłaszcza fakt z życia Kim Ir Sena. Otóż kiedyś zafascynował się on postacią marszałka Piłsudskiego, ponieważ przetłumaczono mu słowo Naczelnik jako Wielki Wódz, poczuł więc jakby bratnią duszę, nie bacząc na to, że Naczelnik był wrogiem komunistów. Nauczył się na pamięć wiersza o Marszałku, a gdy podczas spotkań z PRL-owskimi dyplomatami kazał sobie recytować ów wiersz, płakał jak dziecko.
W Polsce ambasadorem Korei Północnej jest obecnie Kim Pyong Il, syn Kim Ir Sena i przyrodni brat dyktatora Kim Dzong Ila. Nie pokazuje się publicznie w dużych miastach, ale upodobał sobie maleńką miejscowość na Podlasiu - Boćki. Podziwia tam relikwię kolców z korony cierniowej Chrystusa, a nawet przywiózł tam kiedyś wizerunek Chrystusa z pyłu diamentowego, wykonany przez artystę Koreańczyka. W Polsce działa jedyny w kraju Klub Przyjaciół Korei (Północnej), liczy kilkunastu członków, a są nimi mieszkańcy Boćków i jacyś lewicujący studenci. Od czasu do czasu kilku z nich (zespół ludowy też) jest zapraszanych do Phenianu. Po przyjeździe lokowani są w jedynym tu hotelu pod czujną opieką bezpieki. Pod równie czujną opieką zwiedzają wybrane fragmenty miasta, zespół ludowy występuje na akademiach, a niektórzy członkowie delegacji (zapewne ci w lepszych garniturach) przemawiają do ludu koreańskiego. I znowu najśmieszniejsze jest to, że mogą oni mówić co chcą, bowiem ich słowa i tak będą tłumaczone na tekst przygotowany wcześniej przez "fachowców" koreańskich. Przedstawiani są publiczności jako "Wielcy Przyjaciele Korei" i "Wielcy Ludzie z Polski", tak więc lud jest przekonany, że słucha i widzi króla lub prezydenta. A to chłopek-roztropek z Boćków.
Ludzie w Boćkach nie wierzą dziennikarzom, gdy ci informują ich, że Korea Północna jest krajem ateistycznym - przecież pan ambasador podarował im diamentową podobiznę Jezusa Miłosiernego...

P.S. Wywiad południowokoreański sugeruje, że Kim Dzong Il może nie żyć, lub jest sparaliżowany po dwóch wylewach. Znawcy tematu uważają, że warszawski ambasador Korei Pn. może objąć stery komunistycznego państwa. Ci którzy go znają, twierdzą że nastąpiłoby wtedy zelżenie reżimu.

środa, 7 stycznia 2009

Tradycja



Ostatnie zajęcia z japońskiego odbiegały trochę od cotygodniowej rutyny. Na początek zaśpiewaliśmy najbardziej znaną na świecie kolędę "Heilige Nacht", ale oczywiście po japońsku. Na szczęście tekst pisany hiraganą mieliśmy przed oczami. Na drugie szczęście dziewczyny trzymały ton, sensei też, tak że moje buczenie pod nosem jakoś tam wtopiło się w ten chórek.

kiyoshi kono yoru
hoshi wa hikari

sukui no miko wa
mihaha no mune ni

nemuritamou yume yasuku...

Potem sensei opowiadał nam o tradycyjnych japońskich zwyczajach i zabawach noworocznych. Opisał więc grę w hanetsuki, sugoroku i karuta, puszczanie latawców (takoage) i bączków koma, układanie fukuwari, potrawy w szufladkach - osechi ryouri, zupa zouni i specjalne pałeczki do jedzenia - iwaibashi i picie sake - toso. Była też mowa o ozdobach shimekazari, kadomatsu i kagamimochi, oraz o odwiedzaniu i zachowaniu się w świątyniach. Do dyspozycji mieliśmy materiały poglądowe. Z racji moich pobytów w Japonii, sensei uprzejmie poprosił mnie o uzupełnienie tych informacji. Co prawda nie byłem tam w noworocznym okresie, ale dodałem co wiedziałem, więc o 108 uderzeniach w świątynne dzwony, o potrawie mochi i o tym, jak bardzo podoba mi się kultywowany przez Japonki zwyczaj chodzenia w kimonach przy uroczystych okazjach.


wtorek, 6 stycznia 2009

Zmartwienie Polaków

Jeszcze dobrze nie zaczął się rok 2009, a w mediach (od 3 stycznia) już słyszę narzekania i jęki, jakiego to pecha w tym nowym roku mamy, bo nie będzie tych wspaniałych polskich długich weekendów. Jak to fatalnie wypada 1 i 3 maj, oraz inne święta, dzięki którym moim rodakom udawało się wykombinować wiele dni bez pracy. I taki jest właśnie Polak: jęczy i narzeka, gdy pozostaje bez pracy, ale gdy tą pracę już ma, zaraz szuka okazji do jej unikania i do świętowania.
Przed chwilą w południowych wiadomościach ponownie wypłynęła sprawa Święta Trzech Króli (6 stycznia). Niektóre środowiska walczą o przywrócenie wolnego, jak przed wojną w tym dniu. Premier Tusk powtarza, że nas na to nie stać, a zwolennicy świętowania uparcie stoją przy swoim. Już i tak Europa podśmiewała się z "bogatej" Polski, która może sobie pozwolić na szalone długie weekendy, a teraz mądrusie i lenie chcą jeszcze więcej leżenia do góry brzuchem. Gdyby uznano 6 stycznia za dzień wolny od pracy, to nadal byśmy od wigilii dzisiaj świętowali (z krótkimi przerwami na zakupy). No tak, jesteśmy tak bogaci i mądrzy, że możemy sobie poświętować do oporu.
Muszę zaznaczyć, że najgłośniej krzyczą "biurokraci", tzn. tacy pracownicy, których pensja nie ulega zmianie niezależnie od ilości świąt. Myślę, że prawdziwi ludzie pracy, wynagradzani za robotę na godziny, których świętowanie po prostu kosztuje mniejszą wypłatę, już takimi entuzjastami tradycji nie są.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Odezwa

Rodacy! Rząd w trosce o kraj i obywateli podniósł akcyzę na alkohol i papierosy. Ma to na celu załatanie budżetu w sytuacji kryzysowej. Wspomóżmy więc wysiłki rządu! Pijmy wódkę i palmy papierosy! Alkoholicy i palacze są teraz skarbem narodowym! Proponuję ustawę, która zakazywałaby policji i straży miejskiej zakłócanie spokojnego spożywania alkoholu w parkach i na bulwarach wiślanych. Ratujmy nasz kraj przed skutkami światowego kryzysu i bawmy się przy kieliszku i papierosku!

No i zima...



Zgodnie z zapowiedziami w nocy spadło sporo śniegu i nadal pada. Pierwszy raz tej zimy włożyłem z wielkim trudem zimowe buty. Po pierwsze są wysoko i ciasno sznurowane, po drugie byłem przed zażyciem lekarstw, po trzecie urósł mi brzuch. Na drugim zdjęciu widać taczki, obok nich tekturowe pudło, które jest zimowym zabezpieczeniem tkwiącego pod nim krzewu hortensji. Pod taczkami widać prostokąt gołej ziemi, a na nich i na pudle warstwa śniegu obrazująca ilość opadów. Jednak mrozu dużego u nas nie ma. Na razie -29 st. C przy gruncie odnotowano w północno-wschodniej Polsce, czyli na naszym biegunie zimna. Na moim termometrze jest teraz (11:00) -5,2 st. C.

niedziela, 4 stycznia 2009

Włos się jeży...

Przeczytałem w wigilijnym wydaniu "GW" artykuł o dawnych sposobach sprzątania i przepisach dla przedwojennych pań domu na wzorowe pranie, czyszczenie sreber itp. Włos się jeży na głowie, co musielibyśmy robić, gdyby nie było pralek automatycznych, proszków enzymatycznych, odkurzaczy i froterek. Wprawdzie przed II wojną były już odkurzacze i lodówki, ale piekielnie drogie. Bardzo bogatych ziemian i szlachtę zamieszkałą w dworkach w majątkach ziemskich było stać na takie urządzenia, ale przecież wtedy w tych okolicach prądu nie było. Porady przewidują więc zajęcie dla zastępów panien służących np. na 3 dni prania. Bo przecież w tamtych czasach używało się więcej bielizny różnorakiego rodzaju, zarówno osobistej, jak pościelowej i stołowej. Masę piorącą z szarego mydła, popiołu i chemikaliów przygotowywano samodzielnie wg takich właśnie porad. Było też krochmalenie i bielenie. Ja sam pamiętam gotowanie bielizny w wielkim baniaku, krochmalenie jej w wannie i dodawanie niebieskiego proszku - ultramaryny w celu wybielenia. Potem nosiłem wyschnięte na strychu pranie do magla na ul. Krowoderskiej. Tego magla już nie ma. Po drugiej stronie ulicy był punkt napełniania syfonów. Też tam nosiłem latem ciężkie szklane syfony do napełnienia wodą z gazem. Można było oczywiście wymienić pusty syfon na pełny w sklepie, ale za 2,2o zł, lecz napełnienie w prywatnym punkcie kosztowało 1,50. Z początkiem lat 70. pojawiły się syfony na naboje z CO2, sprowadzane przeważnie z Węgier.
Niektórzy z moich kolegów z sąsiedztwa nie musieli dźwigać prania do magla. Wolały to robić ich matki, bowiem magiel w tamtych czasach był miejscem spotkań towarzyskich pań domu i gospodyń z okolicy, a co za tym idzie - źródłem plotek i informacji. Moja mama nie miała takich potrzeb, więc musiałem dźwigać.

sobota, 3 stycznia 2009

Wydarzenia


We wczorajszej "GW - Kraków" zamieszczono przegląd pt. "Rok 2008 w fotografii". Między innymi jest tam zdjęcie z pożegnania Sławomira Mrożka i jego meksykańskiej żony Susany Osorio-Mrożek na lotnisku w Balicach (6 czerwca). Wyjeżdżające na stałe do Nicei małżeństwo bukietem kwiatów pożegnali dziennikarze "GW". Po upadku komuny pisarz po wielu latach powrócił do Polski i osiadł w Krakowie. Było miło, ale po kilku spędzonych tu latach Mrożek rozczarował się naszą rzeczywistością. Komuna znikła, ale ludzka małostkowość i ta opisywana przeze mnie "polaczkowatość" pozostały.
Piszę o tym pisarzu także dlatego, że Ayano zajmowała się tłumaczeniem niektórych dzieł z jego bogatej twórczości.

P.S. Na zdjęciu za państwem Mrożek stoi smagłolica dziewczynka. Ale nie wiem, czy to córka.

piątek, 2 stycznia 2009

€ NIE! I po sylwestrze.

Potwierdzają się moje obawy przed wprowadzeniem euro w naszym kraju. Przewiduję bowiem drożyznę we wszystkim i miałem sygnały o takim stanie rzeczy od znajomych z innych krajów UE.
Tym bardziej trzeba się tego obawiać w kombinatorskiej Polsce. Najlepszy i świeży dowód mamy tuż za południową granicą. Od wczoraj Słowacja ma u siebie euro i już widać brak polskich turystów w tamtejszych zimowych kurortach, gdzie tłumnie dotychczas jeździli. Rano w radiu słyszałem, jak narzekali na skok cen do góry. A tyle się Słowacy nagadali, że nie ma się czego obawiać, jak to będą karać za zawyżanie cen. Bzdura, wprowadzenie euro w jakimkolwiek kraju zawsze wiąże się z wysysaniem kieszeni jego obywateli. Premier Tusk mówi, że nie będzie referendum w sprawie euro, bo mijałoby się z celem. Oczywiście, że mijałoby się, jeśli wystraszeni rodacy powiedzieliby: NIE!!!

Pewna pani doktor przyszła do pracy tak rozbawiona po sylwestrze, że przyjmowała pacjentów pijana. Zdążyła obsłużyć 25 pacjentów, zanim ktoś zadzwonił na policję, a ta przerwała wesołe badania. Wszystko ma swój koniec, ale co teraz ma myśleć o swoim zdrowiu lub chorobie tych "załatwionych" już 25 osób?

P.S. Śnieg sypał w nocy, sypie i teraz dość gęsto. Wracając ze sklepu "fiknąłem orła", czyli przewróciłem się na wyśizganej przez ciężarówki drodze za tunelem. Gorsze niż sam upadek było podnoszenie się ze śniegu, bo przed zażyciem leków jestem wpół sparaliżowany. Teraz boli mnie urażona już latem prawa ręka. Myślę o tym, że skoro tak sypie, to niech przynajmniej nie ociepli się zbyt szybko - to w płaszowskich warunkach następna katastrofa.