sobota, 26 grudnia 2009

Wieczór (przed)wigilijny

W wigilijny wieczór wysiadłem z denszy parę minut po szesnastej, miałem zatem blisko godzinę dla siebie; u siostry miałem pojawić się dopiero o siedemnastej. Łaziłem po mieście, po moim i niemoim już Rynku. Szukałem jakiegokolwiek miejsca, gdzie mógłbym na chwilkę przysiąść, wypić lampkę winka obok znajomych ludzkich twarzy... Nic z tego! Wszystko wyzamykane - miasto ludzi umarłych. Jednak w pewnym momencie zauważyłem małe, nikłe światełko pośrodku Rynku, pośród ciemnych i pozamykanych budek świątecznego jarmarku. Cudem jakimś czynna była budka-beka z "Grzańcem Świątecznym", czyli grzanym winem po 5 złotych za kubeczek. natychmiast zażyczyłem sobie taki napitek; był bardzo gorący i pachnący aromatem dobrego winka z cynamonem, goździkami, kardamonem itp. Po kilku łykach obok mnie pojawiło się błyskawicznie kilka (naście?) osób. Byli to turyści z Europy i Ameryki, którzy jak ja nie mogli znieść tej ponurej pseudoświątecznej atmosfery wymarłego miasta. Po chwili wszyscy z kubeczkami gorącego winka śpiewaliśmy kolędy we wszystkich możliwych językach tej części świata. Składaliśmy sobie życzenia. a pewna wyszminkowana Francuzka obcałowała mnie tak, że długo musiałem tłumaczyć się siostrze, iż wcale tuż przed Wigilią nie odwiedziłem domu publicznego, hahaha.

czwartek, 24 grudnia 2009

Życzonka

Wszystkim szanownym czytelnikom życzę zdrowia i dostatku i żeby nigdy nie musieli pukać do czyichś drzwi. B.Z.

Tradycja

Z okazji tak ważnego dla Polaków dnia muszę opowiedzieć pewną anegdotkę. Tradycja nakazuje, żeby przy wigilijnym stole zawsze było wolne miejsce dla jakiegoś głodnego obcego wędrowca. I tak często w polskich domach bywa, tyle że obyczaj nijak się ma do rzeczywistości.
W pewnym domu w wigilijny wieczór, gdy wszyscy domownicy siedzą już przy stole, rozlega się nieśmiałe pukanie do drzwi. Pan domu otwiera i widzi typowego obdartego i chudego bezdomnego, który pyta: - "Czy jest dla biednego miejsce przy wigilijnym stole?" - "Nie ma!" - pada odpowiedź. - "Ale przecież tradycja każe, żeby było wolne miejsce!" - "Tak jest! I jest, ale ono właśnie ma być wolne i pozostanie wolne dla jakiegoś biednego i głodnego wędrowca! Wynocha!".

Smakołyki

W dzisiejszy wigilijny poranek kupiłem na Święta dwa rodzaje makowca. Jeden zrobiony jest jak szarlotka, tylko zamiast jabłek ma masę makową z bakaliami. Drugi ma niby tradycyjną zawijaną formę, ale ciasto jest bardziej biszkoptowe, natomiast w masie makowej jest gigantyczna ilo0ść przepysznych bakalii. To nie koniec słodkości, bo przecież Wigilię spędzę na starych śmieciach, czyli u mojej siostry w naszym rodzinnym domu. Tam też będą rozmaite ciasta i z pewnością wrócę do Płaszowa z pokaźnym słodkim podarunkiem - jak co roku. Od kilku lub kilkunastu miesięcy z przykazu Ayano nie jadam słodyczy prawie wcale (brzuch rośnie!), ale świąteczny okres stwarza mi okazję do rozpusty. Mniammniam!!!

środa, 23 grudnia 2009

Historyczny napis odzyskany

Policja wywiązała się z zadania wzorowo: w ciągu 72 godzin wyłapała sprawców kradzieży napisu "Arbeit macht frei" (Praca czyni wolnym) z bramy byłego obozu koncentracyjnego Auschwitz w Oświęcimiu. Myślę, że do tego sukcesu bardzo przyczyniła się nagroda 100 tysięcy, a zaraz potem podniesiona do 150 tysięcy złotych za informacje pomocne w ujęciu złodziei. Tych pięciu kretynów dało się skusić ofertą 20 tysięcy złotych za dostarczenie napisu jakiemuś wariatowi ze Szwecji. Jeszcze nie wiadomo, czy był zleceniodawcą, czy tylko pośrednikiem. Złodzieje aż spod Torunia po raz pierwszy w życiu byli na terenie Obozu-Muzeum. Przyjechali małym autem oraz bez drabiny i narzędzi, które po obejrzeniu "roboty" dokupowali w oświęcimskich sklepach. Po zdemontowaniu napisu o 4 rano musieli go pociąć na 3 części, bo nie mieścił się w samochodzie. Przy przesłuchaniach prokuratorskich wyszło na jaw, że te debile nie zdawały sobie sprawy z tego co ukradli. Dla nich to tylko kawał żelaza. I niestety coraz większa część polskiego społeczeństwa jest na podobnym poziomie umysłowym.

Napis nie wróci tak szybko na swoje miejsce, jak podawano w mediach. Parę miesięcy spędzi u konserwatorów, a na razie wisi kopia sporządzona kiedyś na czas remontu. Litera B w słowie "ARBEIT" też jest odwrócona większym brzuszkiem do góry, jak w 1942 roku. Zrobili to na złość hitlerowcom polscy robotnicy z obozowego komando ślusarskiego, którzy na polecenie dowództwa SS wykonywali ten cyniczny napis.

wtorek, 22 grudnia 2009

Znowu idiotyzm na siłę

Trwają prace nad projektem parytetu procentowego udziału kobiet w polskiej polityce. Oznacza to, że w parlamencie ma być zagwarantowana określona ilość miejsc dla pań. Nie mam nic przeciw kobietom w polityce, ani przeciw kobietom w ogóle. Uważam nawet, że w wielu aspektach życia są pożyteczniejsze od mężczyzn, jednak ten pomysł traktuję z dystansem i niepokojem. Dlaczego? Bo przypomina mi to komunistyczne zasady przyjmowania na studia; często inteligentny i mądry kandydat na studenta przegrywał z głupkiem ze wsi, który dostawał punkty "za pochodzenie". Jeśli był z wielodzietnej i w dodatku wiejskiej rodziny, miał większe szanse na studia na wielkomiejskim uniwersytecie. Taka polityka w komunie namnożyła mnóstwo debilów z dyplomami i oddanych komunistycznej partii zatwardziałych zwolenników. Teraz może zaistnieć podobna sytuacja; zdolny facet może odpaść jako kandydat do Sejmu, bo ma tam być jakaś baba. Mądra, albo głupia, ale kobieta. Mądre kobiety same znajdą swoje miejsce w polityce i jest ich wiele, nie trzeba ich na siłę popychać. To chyba nawet uwłacza ich godności. Koniec komentarza.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Obiadek

Bardzo mi dzisiaj smakował sznycelek od siostry, do którego ugotowałem mrożoną brukselkę i ziemniaki. Brukselkę potraktowałem oczywiście przyrumienioną bułką tartą.
Niestety kamerka nie chciała w ostrym zimowym świetle z okna ukazać należycie zieleni brukselki i apetycznego brązu sznycelka.

niedziela, 20 grudnia 2009

Prawa zwierząt

Od kilku lat w okresie przedświątecznym prowadzone są większe i mniejsze kampanie przeciw cierpieniom karpi. Przeciwko zabijaniu ich młotkiem na placach targowych (też przy dzieciach), męczącemu transportowi i przechowywaniu. Zanim ta ryba trafi na wigilijny stół, przechodzi liczne katusze, a obrońcy praw zwierząt uświadamiają w mediach, że ryby odczuwają ból i stres. W tym roku weszły w życie konkretne przepisy zabraniające pakowania żywych karpi w plastikowe reklamówki, w których ryby duszą się niesione nieraz kilka godzin do domu. Nakazują też humanitarne pozbawianie życia (?).
Wygląda na to, że nawet w urzędasach budzą się jakieś ludzkie uczucia. Tym bardziej zbulwersowała mnie wiadomość o pewnym rolniku spod Krakowa, u którego wezwana przez sąsiadów policja znalazła dowody na nieludzkie traktowanie zwierząt. Po jego podwórku biegały brudne i zagłodzone psy, w oborze we własnych odchodach stała wychudzona krowa. Prosiaki chłop trzymał razem ze zdechłymi świniami, gołębie w klatkach też z padłymi ptakami. Nikt ich nie poił ani nie karmił. W mieszkaniu za szybą w meblościance trzymał królika, który jeszcze żył, ale nie miał dostępu do jedzenia i picia. Za ogrodzeniem policjanci znaleźli odciętą bydlęcą głowę.
Po co takim ludziom zwierzęta? Ciekawy jestem, czy ten chłopek miał zamiar zgodnie z ludową tradycją w wigilijny wieczór pójść do swoich ofiar z pokarmem i nasłuchiwać, czy przemówią ludzkim głosem. Co by mu powiedziały?

piątek, 18 grudnia 2009

Niespodzianki

Najpierw był pierwszy śnieg w październiku, potem nienormalnie ciepło prawie do połowy grudnia. Jak co roku w mediach słychać było narzekania na brak śniegu i spodziewane szare święta. Od trzech dni pada śnieg i już słyszę utyskiwania na niedogodności komunikacyjne. W Warszawie nastąpiła blokada miasta przez gigantyczne korki i było mnóstwo wypadków. Ze śniegu cieszą się tylko górale. Dzisiaj rano na termometrze widziałem minus 13 stopni Celsjusza, ale we wtorek ma być już plusowo i święta chyba nie będą białe. Jednak już 25 grudnia całe to błoto i wodę w gigantyczną ślizgawkę zamieni siarczysty mróz. Pogodowa paranoja.

P.S. Właśnie w onet.pl przeczytałem, że w Skokach (Wielkopolska) prowadzony przez kursantkę samochód nauki jazdy wpadł w poślizg i rozbił się. Instruktor nie żyje, a 20-letnia kursantka trafiła do szpitala. Rozumiem, że ludzie powinni uczyć się jeździć w różnych warunkach, ale trzeba trochę zdrowego rozsądku, żeby decydować o wyjeździe lub nie, na śliską trasę z uczniem za kierownicą.

środa, 16 grudnia 2009

Ołtarz widziany inaczej






Chociaż od dziecka znam widok ołtarza Wita Stwosza w Bazylice Mariackiej, to nigdy nie mogłem zobaczyć go z takiej bliskości i pod takim kątem, jak na zdjęciach Andrzeja Nowakowskiego. Ten fotograf za zgodą księdza infułata Bronisława Fidelusa pewnej nocy wjechał wielkim samochodem z podnośnikiem do kościoła i dokonał wielu zdjęć, które będą materiałem do unikalnego albumu. Unikalnego dlatego, że nikt ze zwiedzających nigdy nie mógł zbliżyć się do ołtarza na tyle blisko i wysoko, żeby zauważyć, z jaką wiernością anatomiczną Wit Stwosz w XV wieku wyrzeźbił w lipowym drewnie np. stopy i dłonie świętych figur. Nikt też nie mógł zobaczyć twarzy Matki Boskiej en face, ponieważ zwrócona jest do patrzących profilem. Główne figury mają po 3 metry wysokości i każda wykonana jest w całości z jednego lipowego pnia. Oznacza to, że drewno to obecnie ma ponad 1000 lat, ponieważ lipa osiąga taki obwód w wieku co najmniej 500 lat. Wit Stwosz przyjechał z Norymbergi i pracował nad ołtarzem 12 lat (1477 - 1589). Dzieło kosztowało 2808 florenów, co wynosiło równowartość 3-letniego budżetu miasta, ale pieniądze wyłożyli mieszczanie i pospólstwo. W dowód wdzięczności władze miejskie zwolniły rzeźbiarza z wszelkich podatków.

wtorek, 15 grudnia 2009

Latające lampiony

10 grudnia ciemne niebo nad Błoniami rozświetliły lampiony wypuszczone dla przypomnienia o Międzynarodowym Dniu Praw Człowieka. Lampiony Wolności zgromadziły sporą liczbę osób, które parami wypuszczały w górę świecące balony na ogrzane powietrze. Miały one na ściankach wypisane nazwiska takich osób jak Siarhiej Kruczkou czy Lobsang Tenzin, ale także Bronisław Geremek oraz Jacek Kuroń - obrońców praw człowieka w czasach PRL. Niestety same lampiony nie były wolne, gdyż z uwagi na bezpieczeństwo ruchu lotniczego nad Krakowem musiały być trzymane na uwięzi - sznurkach.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Pomruki nadchodzącej burzy

Od marca do kwietnia 1981 roku na polskich poligonach odbyły się manewry wojskowe "Sojuz 81", a za kilka miesięcy generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny. Jak mieliśmy nie wierzyć w możliwość inwazji ze wschodu, skoro wiadomo było w grudniu, że tuż za naszą granicą ZSRR grupuje mnóstwo wojska?
Na zdjęciu od lewej: marszałek Kulikow - dowódca wojsk Układu Warszawskiego, generał Jaruzelski i generał Hoffmann z NRD w czasie "Sojuz 81".

Śniadanko

Bułka z pieczonym boczkiem i z kombinacją pieczarkowo-jajowo-serową to pyszne, choć nietypowe moje śniadanie. Z reguły jadam kanapkę z dżemem lub białym serkiem, ale nie mogłem wyrzucić tak dobrej pozostałości z obiadu.

sobota, 12 grudnia 2009

Sobota i niedziela 28 lat temu

Data zgadza się z dniem tygodnia, jak 28 lat temu. Stan wojenny wprowadzono w nocy z soboty 12 na niedzielę 13 grudnia. Teraz siedzę w ciepłym domu przy komputerze i jutro będę robił to samo. Wtedy sobotę spędziłem na rozrywkach, a w niedzielę zasuwałem na nogach z osiedla Kozłówek (Na Kozłówce?) do Rynku, bo nie jeździły tramwaje, autobusy, ani taksówki. Na ulicach leżał mokry śnieg, na ich narożnikach stały transportery opancerzone, obok przy koksiakach grzali się uzbrojeni w kałasznikowy żołnierze. Zanim dotarłem do celu, milicyjne patrole kilkakrotnie mnie wylegitymowały. W Rynku milicji i wojska było więcej niż przechodniów, więc upiłem się z dwoma kolegami w bezpiecznym mieszkaniu przy ulicy Lubicz.

piątek, 11 grudnia 2009

Mikołajkowy budzik


Przez ostatnie kilka lat miałem pecha do budzików. Kolejne egzemplarze miały jakieś wady, ale nie dziwiłem się specjalnie, bo były to chronometry bardzo tanie. Kilka dni temu otrzymałem małą paczuszkę z Japonii, w której tkwił wcale nie mały, piękny budzik. Odczekałem parę dni, i dopiero znając jego zalety, prezentuję go publicznie. Chodzi i dzwoni punktualnie, jego sekundnik nie posuwa się skokami "tik-tak", ale zatacza płynne, bezdźwięczne koła. Posiada do tego funkcję dobudzania, czyli po przyciśnięciu blokady dzwonienia (wtedy włącza się podświetlenie cyferblatu), po pięciu minutach odzywa się znowu i tak aż do skutku, czyli całkowitego wyłączenia budzenia na tylnej ściance. Jestem bardzo zadowolony, tym bardziej, że ten świetny prezent wcale nie był drogi.

środa, 9 grudnia 2009

Pocztowa paranoja

Paranoja związana z wysyłaniem czegokolwiek przez Pocztę Polską osiąga apogeum. Dopóki na Prokocimskiej była agencja pocztowa, było wygodnie. Można tam było opłacić rachunki i wysłać list lub paczkę. Z chwilą likwidacji tego punktu zaczęły się schody. I to dosłownie, bo trzeba było dojść kilkaset metrów dalej do Pocztexu (firma-córka Poczty Polskiej) i wyjść na II piętro, gdzie można było wysłać cokolwiek, ale nie było mowy o jakichś rachunkowych wpłatach. Od roku wycofano tam sprzedaż znaczków, to znaczy że nie można nic wysłać. Za komuny znaczki były w każdym kiosku, teraz kioski nie prowadzą sprzedaży znaczków, bo nie mogą dogadać się z Pocztą od 20 lat. Mam do wysłania przedmiot, który trzeba zważyć, więc sprawa wygląda tak, że najpierw wspinam się na to II piętro i ważę prezent i dowiaduję się za jaką sumę mam kupić znaczki. Potem trzeba jechać tramwajem gdzieś na pocztę i odstać pół godziny lub godzinę w kolejce, bo w mieście nie ma poczty bez kolejek i nie ma osobnych okienek ze znaczkami. Następnie albo wysłać prezent na miejscu, albo wrócić na II piętro Pocztexu. Cud jest taki, że komuś się chciało i jeden jedyny kiosk jaki znam, właśnie w Płaszowie ma znaczki. Mankament jest taki, że są to jedynie znaczki o nominale 1,50 zł.
Jeździłem trochę po świecie, ale w żadnym tzw. cywilizowanym kraju takiego kretyństwa pocztowego nie widziałem. To jest ewidentne działanie przeciw ludziom, klientom. Zupełnie jakby na złość wszystkim. Kto wymyśla takie idiotyzmy? Oświadczam wszystkim rasistom i antysemitom, od których się roi w Najjaśniejszej, że to nie Żyd i nie Murzyn, ale Polak Polakowi robi takie świństwo. Najpewniej zadeklarowany katolik.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Przemiła niespodzianka


Pisałem już nieraz o zaniku tradycji, bądź jej zniekształcanie w naszym kraju. Chodziło mi o metamorfozę polskiego św. Mikołaja w sztampowego krasnala w czerwonym kubraku zwanego w krajach anglosaskich Santa Clausem, w dodatku przeniesionego ni z gruszki ni z pietruszki z dnia 6 grudnia na Boże Narodzenie. Jednak dzisiaj rano otrzymałem dowód na to, że nie wszędzie jest źle. Św. Mikołaj odwiedził mnie we właściwym terminie, czyli w nocy z 5 na 6 grudnia. Ponieważ wczoraj nigdzie nie wychodziłem, dzisiaj dopiero na klamce u drzwi znalazłem powieszone na rafiowym sznureczku małe czerwone pudełeczko. W domu wyjąłem ze środka przepięknego ceramicznego jeżyka, trochę nawet uszatego. Chwilę zastanawiałem się, kto tutaj mógł być tym Mikołajem, wreszcie "podejrzenia" padły na sympatyczne młode małżeństwo z pięterka. Otóż niedawno dowiedziałem się, że mały interes który prowadzą, jest warsztatem ceramicznym.
Dzisiaj już nic nie zepsuje mi dobrego nastroju. Muszę pomyśleć o rewanżu - w święta zabawię się w Aniołka (nie Mikołaja), ale co im podarować?

niedziela, 6 grudnia 2009

Irytacja wieczorem

Z uwagi na to, że mój skype nie był kompatybilny z Mozilla Firefox, odinstalowałem tą przeglądarkę jako stronę startową, a ściągnąłem Google Chrome. I zaczęły się kłopoty: niektóre strony np. gierka mah-jongg po kliknięciu strzałki cofającej wcale nie chcą się usunąć, na moim blogu nagle okazało się, że moje własne hasło jest inne (!), potem że za krótkie. Spędziłem dużo czasu na rozwikłaniu kaprysów nowego programu.

Miśki nie chcą spać

Ciepły i bezśnieżny grudzień spowodował bezsenność zimową u tatrzańskich niedźwiedzi brunatnych. Dopóki nie ma śniegu, zawsze mogą znaleźć pożywienie, a one zapadają w zimowy sen dopiero, gdy wszystko znika pod białą pokrywą. Zima w Tatrach trwa coraz krócej. Widać to też np. na największym naszym górskim jeziorze - Morskim Okiem. W latach 1971 - 1982 trwała pokrywa lodowa pojawiała się na nim przeciętnie 20 listopada, a w latach 1995 - 2007 dopiero 5 grudnia. W dodatku grubość lodu w ostatnich 13 latach jest o 16 cm mniejsza niż dawniej.
Obserwowane ocieplenie w naszych górach nie powoduje jeszcze stałej zmiany obyczajów niedźwiedzi. Żeby zupełnie nie kładły się spać, takie zmiany musiałyby intensywnie trwać przez 20 - 30 lat. W Dolomitach (Włochy) jednak już to nastąpiło i takie same jak nasze brunatne miśki nie zasypiają już na zimę.

sobota, 5 grudnia 2009

Śniadanko po tokijsku



Za każdym pobytem w Tokio często jadałem przyrządzane przez Ayano jogurtowe śniadanka. Po prostu bananowe plasterki zalane jogurtem naturalnym. W Krakowie automatycznie przechodziłem na rutynowe śniadania bułkowe, aż do dzisiaj. Po wczorajszym zakupie bananów przypomniały mi się tokijskie poranki, więc dzisiaj kupiłem jogurt. W Tokio do polania kwaskowatego jogurtu był syrop klonowy, tutaj myślałem o zakupie soku malinowego, ale przypomniałem sobie, że w lodówce stoją 2 słoje śliwkowych konfitur mojej produkcji z 1 września br. Są przesłodzone (błędny przepis w internecie), ale właśnie dlatego nadają się jako mały dodatek do jogurtu z bananem. W żadnej kawiarni nie ma takiej pyszności. Oishiiiiiiiiiiiiii!

piątek, 4 grudnia 2009

Coraz gorzej



Przez długie lata do golenia używałem kremu "Lider" firmy Pollena. Parę dni temu w naszym kiosku nie było już tego kremu i zostałem poinformowany o likwidacji firmy go produkującej. Zaoferowano mi inny krem w podobnej cenie (2,70) pod nazwą "Le Mans". I wszystko byłoby w porządku, bo zapach nawet niezły, ale co z tego, jeśli dla uzyskania odpowiedniej piany muszę go wyciskać z tubki 3 razy więcej niż "Lidera"? Tak jest ze wszystkim; zamiast lepiej, z biegiem czasu coraz gorzej. Po obaleniu komuny bardzo zwyczajnym i tanim owocem stał się u nas banan. Dość długo były bardzo tanie i często można było je kupić poniżej 2 zł. za kilogram. Dopóki nie wtrąciła się Unia Europejska, która narzuciła wysoką cenę bananów przez sprowadzanie ich ze wskazanych krajów. Nie chodzi tylko o banany, ale o wiele innych rzeczy i usług, których ceny podnoszone są w imię zrównywania do poziomu cen w Unii. Tylko dlaczego do cholery gadają o europejskich cenach, ale nikt nie pomyśli o europejskich zarobkach dla Polaków?
Obecnie banany kosztują czasem ponad 5 zł za kg, dlatego dzisiaj ujrzawszy promocyjną cenę 3,65 zł, kupiłem cztery dorodne sztuki za 3,12 (ok. 100 Y).

czwartek, 3 grudnia 2009

Drapieżny Stańko

Już dość dawno byliśmy z Ayano w Filharmonii na koncercie słynnego jazzowego trębacza Tomasza Stańki. W przerwie w foyer nawet porozmawialiśmy z nim chwilę. I znowu po latach czytam o jego występie w Filharmonii Krakowskiej. Po 12 latach współpracy z Simple Acoustic Trio pan Tomasz zmienił obstawę. Do współpracy zaprosił muzyków skandynawskich, bo jak mówi - ich stylistyka i sposób gry jest mu najbliższy. Tym razem wybór padł na młode pokolenie jazzmanów - Alexi Tuormarila (fortepian), Jakob Bro (gitara), Anders Christensen (gitara basowa), Olavi Louhivuori (perkusja). - Niektórzy twierdzą, że jestem jak wampir i spijam krew z młodych muzyków - twierdzi artysta. To wcale nie tak, oni nawzajem się potrzebują i napędzają. Stańko na karku ma już siedemdziesiątkę, ale wciąż potrafi zadziwić niebywałą witalnością. To największa indywidualność polskiej sceny muzycznej.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Aneks do "Filipinek"

Teraz w 2009 r. prezes Stowarzyszenia Twórców i Producentów Sztuki Rafał Bajena namówił byłe "Filipinki" na sesję fotograficzną. Po raz pierwszy wyszły na scenę razem, ale każda w innym ubraniu. Bajena kręci też dokument o Filipinkach i przygotował wielką galę, która odbyła się 25 listopada.
Jednym ze szlagierów zespołu była piosenka "Batumi" o herbacianych polach w okolicach tego miasta. Podczas tournee po ZSRR w Gruzji dzięki tej piosence Filipinki zyskały niebywałą popularność i nieraz śpiewały ją na bis. I w czasie gdy autor reportażu rozmawia z prezesem Bajeną, w jego gabinecie odzywa się telefon. Dzwonią z ambasady gruzińskiej. Ich telewizja publiczne chce ściągnąć koniecznie Filipinki do siebie. Prezydent Saakaszwili dobrze je pamięta i bardzo chce, żeby wystąpiły. Ha.

niedziela, 29 listopada 2009

"Filipinki"





Z rozrzewnieniem przeczytałem wspomnienie o bardzo kiedyś popularnym dziewczęcym zespole pod nazwą "Filipinki", chociaż wtedy, w czasach swej świetności wcale mi się nie podobał. Powstał on 50 lat temu w Technikum Handlowym w Szczecinie. Do uświetnienia 15-lecia szkoły nauczyciel ekonomii i kompozytor amator Jan Janikowski już rok wcześniej wybrał spośród uczennic kilka dziewcząt mających predyspozycje do śpiewania w chórku. Ich pierwszy szkolny występ w 1960 r. został entuzjastycznie przyjęty i tak zaczęła się wielka kariera. Trafiły do radia, miały koncerty, ale jeszcze pod nazwą "Zespół Wokalny Technikum Handlowego". Wychodziło wtedy popularne pisemko dla dziewcząt "Filipinka", chórzystki napisały do redakcji prośbę o użyczenie nazwy, co zostało z wielką chęcią zaakceptowane. Od tej pory już "Filipinki" stały się szalenie popularne. Chyba szczyt osiągnęły, gdy przy okazji wyprawy w kosmos pierwszej kobiety - Walentyny Tierieszkowej w 1963 r. zaśpiewały "Walentyna twist". Zaproszono je do ZSRR, gdzie jak dziś wspominają, traktowane były po królewsku, jak nigdzie na świecie. Bo na Moskwie się nie skończyło - jeździły po świecie, były również w USA, gdzie podbiły serca Polonii. Skromne dziewczęta żyły jak we śnie.
Jeszcze przed tymi wojażami wydano ich pierwszy singiel, który szybko rozszedł się w nakładzie 350 tys. Zaraz potem normalną płytę o nakładzie 650 tys. Dzisiaj na tytuł Złotej Płyty wystarczy sprzedać 10 tys. egzemplarzy. Płyt było potem było dużo, ale jak to w komunie, dziewczyny zarabiały grosze. Paradoksalnie najwięcej na tournee w ZSRR, bo wtedy miały za 6 rubli 1 bona dolarowego w kraju. Natomiast na całą kilkutygodniową "delegację" do USA dostały po 10 (!) dolarów z państwowej kasy. Nie miały wykształcenia muzycznego, więc wg przepisów jako amatorki musiały zadowolić się groszowymi stawkami. Dzisiaj przy takich nakładach płyt byłyby milionerkami. Mimo to nie czują się pokrzywdzone; wspominają tamte lata, jako najpiękniejszą przygodę życia.
Z sześciu Filipinek jedna niestety nie żyje. Pozostałe mają się dobrze, niektóre z nich na 3 ostatnich zdjęciach. Na pierwszym chórek uczennic z profesorem Janem Janikowskim, na następnym już w trasie koncertowej.

sobota, 28 listopada 2009

Najmniejszy koncert świata



Od wielu lat znamy i lubimy z Ayano wywodzącego się z Krakowa teatralnego, filmowego i telewizyjnego aktora Jana Peszka. Znamy też, choć rzadziej widujemy na ekranie jego córkę, także aktorkę, ale i piosenkarkę - Marię Peszek. Jakieś dwa lata temu zaszokowała zacofaną część opinii publicznej bardzo osobistymi i szczegółowymi tekstami swoich piosenek o seksie na nowo wydanej płycie. Teraz dowiaduję się, że postanowiła wystąpić na koncercie dla zaledwie 20 osób. Nie jest to zupełnie nowy pomysł, bo 3 lata temu zagrali w ten sposób m.in. Myslovitz, T.Love, Kult i Homo Twist. Po przerwie idea wróciła i w futurystycznym studiu nagraniowym w Alwerni wystąpiła 26 listopada Maria Peszek. Wcześniej grał tu Sidney Polak, niebawem wystąpi Voo Voo, Lech Janerka, Tilt, T.Love i Hey. Maria Peszek zagrała dla grupy 20 starannie wyselekcjonowanych fanów, co nie znaczy, że wystrój lub oprawa muzyczna były ograniczone do minimum. Wszystko jak na wielkim koncercie, a do tego osiem kamer. Artystka mówi, że nie zna twarzy widzów, ale chce żeby poczuli się, jakby ich dobrze znała, że wie skąd przyjechali i co każdy musiał zrobić, żeby znaleźć się na widowni. I rzeczywiście - koncert w takiej postaci musi dawać poczucie prawdziwie bliskiego kontaktu artysty z publicznością.

czwartek, 26 listopada 2009

Tłok, czy nie tłok?

Na łamy "Gazety Wyborczej" przeniosła się sprzeczka MPK z pasażerami na temat tłoku w tramwajach lub autobusach. Otóż dyrekcja MPK twierdzi, że definicja tłoku ma uzasadnienie dopiero wtedy, gdy na 1 metr kwadratowy przypada więcej niż 4 pasażerów. Użytkownicy się buntują i mają rację, utrzymując, że tramwajami nie podróżują same modelki (lub szczupłe studentki, jak na zdjęciu). Jeśli na metrze kwadratowym staną 4 starsze i korpulentne osoby, tłok jest ewidentny. I tak dyskusja trwa, a sytuacja się nie zmienia. Po krakowsku.

środa, 25 listopada 2009

Państwo prawa?

Wczoraj w TV obejrzałem reportaż o pewnym małżeństwie, które z powodu "niuansu prawnego" za kilka dni musi opuścić swój piękny, niedawno wybudowany dom. Pan G. prowadził do niedawna dobrze prosperującą firmę budowlaną, zimą zatrudniając 20 pracowników, w sezonie remontowym nawet ponad 70. W czasie realizowania jednego ze zleceń zakupił rury za 11 tys. zł, ale nie zapłacił za nie z powodu niewypłacalności zleceniodawcy. I nie zdążył uregulować należności, bowiem firma handlująca rurami sprzedała jego dług firmie windykacyjnej, której szef jeździł po kraju i skupował wierzytelności po obniżonej cenie. Sprawa trafiła do sądu i komornika i nie pomogło to, że państwo G. w sądzie przedstawili dowody wpłaty należności za rury wraz z odsetkami za zwłokę i prowizjami dla komornika, co wyniosło już ponad 29 tysięcy. Nie pomogło dlatego, że kombinator windykator sam zadzwonił miesiąc wcześniej do pana G. i podał mu numer konta bankowego, na które trzeba zrobić przelew zaległej kwoty. Zrobiła to żona pana G. z konta syna, ponieważ ich własne konta były zablokowane. W sądzie okazało się, że konto podane telefonicznie przez windykatora należy nie do niego, lecz do jego żony. Wobec tego upierał się, że pieniędzy de facto nie odzyskał, a te które wpłynęły na konto żony, nie zostały przelane z konta dłużników. Sąd uznał, że w świetle prawa tak właśnie się ma sprawa i wobec tego zajęty przez komornika dom będzie zlicytowany. I tak nowy dom warty ponad 800 tys. zł został w majestacie prawa sprzedany za 243 tysiące, a państwo G. muszą się z niego wynieść.
W ten sposób sprytny i podły kombinator pozbawił ludzi dorobku życia, wykorzystując wrednie niuans prawny. Jednak gołym okiem widać było szytą grubymi nićmi intrygę, ale sąd tego nie widział. Realizator dokumentu w żaden sposób nie mógł skontaktować się z prezesem tego sądu, ani z jego rzecznikiem prasowym, choć prawo nakazuje udzielać mediom wyjaśnień. Od tego jest właśnie rzecznik prasowy. A tak często słyszę od polityków, że żyjemy w państwie prawa. Co to za prawo? Co to za kraj?

poniedziałek, 23 listopada 2009

Pyszności (Oishiiiiii!)










Nie miałem specjalnego pomysłu na obiad, więc wymyśliłem nieskomplikowaną potrawę dwuczęściową: ziemniaki i pieczarki (ok 15 dkg) z jajkami. Podczas gdy gotowały się ziemniaki, wypłukałem i pokroiłem pieczarki, a następnie przyrumieniłem na margarynie posiekaną cebulę. Na tą rozgrzaną patelnię wrzuciłem pieczarki, przy czym trzeba było jeszcze dodać margarynę i mieszać. Posoliłem dopiero, gdy grzyby były już rumiane, żeby nie puściły od razu soku. Na to wbiłem dwa jajka i też je posoliłem. Można też dodać trochę pieprzu. Z ziemniaczkami było to tak pyszne, że dwa razy dokupowałem pieczarki, żeby powtórzyć tą rozkosz dla podniebienia. Właśnie dzisiaj zjem trzeci taki obiad.

niedziela, 22 listopada 2009

Żubry z Teremisek

Pisałem już o tych zwierzakach, ale Adam Wajrak znowu porusza ten temat, a ja nie mogłem się oprzeć urokowi zdjęcia żubrów o jesiennym poranku, po nocy z przymrozkiem, o czym świadczy szron na trawie. Na świecie żyje jeszcze około 3000 żubrów, a w Polsce (z czego jestem dumny) około tysiąca. W Puszczy Białowieskiej, gdzie leżą Teremiski i gdzie mieszka Wajrak, przebywa stado 436 osobników. Nie są to bizony, więc nie jest to jednolite stado, lecz podzielone na rodzinne, samcze lub młodzieżowe grupki. Na łąkach w okolicy Teremisek w jesieni ubiegłego roku pasło się 13 żubrów, tej zimy Adam z sąsiadem zakładają się o to, czy będzie ich 20, czy 30.

sobota, 21 listopada 2009

Foki w Bałtyku

Z badań firmy Millward Brown SMG/KRC dla ekologicznej organizacji WWF Polska wynika, że ponad połowa Polaków nie wie o tym że w Bałtyku żyją foki. W środę zaczęła się akcja "Pomóż foce wrócić do domu". Jej zamierzeniem jest, żeby po kilkudziesięcioletniej przerwie foki szare czuły się bezpiecznie nad polskim morzem i nie bały się rodzić małych. Wspomniane badania wykazały też ogólną niewiedzę na temat zachowania ludzi w przypadku spotkania foki na plaży. Ponad 30 procent uważa, że należy fokę polewać wodą, żeby nie zginęła jak wieloryb. Co czwarty ankietowany starałby się zagonić ją do wody, żeby sprawdzić czy nie jest chora. Co trzeci zbliżałby się do niej, żeby zrobić jej zdjęcie. Nie zdają sobie sprawy, że foka może ugryźć lub czymś zarazić.
Obecnie na polskim wybrzeżu foki szare są rzadkością, wolą rozmnażać się np. w Estonii. Jednak liczba fok szarych w Bałtyku rośnie i w październiku zaobserwowano kilkanaście sztuk u ujścia Wisły na tzw. mewiej łasze.
Na zdjęciu dwie z dziesięciu fok wypuszczonych do morza w 2005 r. przez pracowników fokarium na Półwyspie Helskim.

piątek, 20 listopada 2009

Salomonowy wyrok

Od 2 lat toczyła się sądowa sprawa pani doktor Ilony Rosek-Koniecznej, oskarżonej o wypisywanie bezpłatnych recept dla inwalidów wojennych osobom nieuprawnionym i uszczuplenie przez to skarbu państwa na kwotę ponad 300 tys. złotych. Media z miejsca nazwały ją "Janosikową"* bądź "Judymową"*. Kierowała się ona jednak wyłącznie chęcią pomocy schorowanym ludziom, często bezdomnym, biednym i bezradnym, których nie stać było na drogie leki ratujące im życie. Sprawa bardzo trudna, bo z jednej strony rzeczywiście było naruszenie prawa, z drugiej stała kwestia sumienia lekarki czującej się zobowiązanej do pomocy najbiedniejszym. Ciekawy byłem, czy znowu zniszczą dobrego człowieka, czy też jakoś sąd poradzi sobie z tym problemem. I oto wczoraj okazało się, że pani sędzia wydała salomonowy wyrok, czyli uznała doktor "Janosikową" za winną zarzucanych czynów, czyli poświadczenie nieprawdy w dokumentach i uszczuplenie skarbu państwa na kwotę ponad 100 tys. (a nie 300 tys) zł., ale umorzyła jednocześnie sprawę z powodu niskiej szkodliwości społecznej czynu. Pacjenci, którym uratowała życie, płakali na sali sądowej z radości. Takie mądre decyzje też na szczęście się u nas zdarzają.

* Janosik - legendarny rozbójnik z Podhala, który zabierał bogatym, a rozdawał biednym.
* Dr Judym - lekarz z powieści Stefana Żeromskiego, który leczył bezinteresownie najuboższych.

czwartek, 19 listopada 2009

Po przecenie promocja

Obecnie często słyszy się słowo "promocja". Czasem mówi się np. że jakiś polityk potrafi się wypromować i uwielbia być w mediach. ale najczęściej chodzi o obniżkę cen rozmaitych towarów lub usług. Prawidłowo powinna to być niższa cena przy wprowadzaniu czegoś na rynek, ale z reguły chodzi o obniżenie cen zalegającego sklepowe półki towaru. Słowo "promocja" pojawiło się w nowej polskiej rzeczywistości, a w PRL była to po prostu "przecena towaru" . Promocja brzmi bardziej elegancko, natomiast przecena kojarzyła się nam zawsze z czymś wybrakowanym, z naderwaną zelówką buta (tylko pan przyklei i bucik jak nowy), lub z ciastkami nadgryzionymi przez ząb czasu lub myszy. Kiedyś na jakichś imieninach niefortunnie zażartowałem, że "te ciasteczka chyba z przeceny", czym zasłużyłem sobie na półroczną obrazę gospodyni przyjęcia. Bo w PRL przecena towaru oznaczała tylko jakąś wadę lub po prostu paskudny wygląd. Teraz w promocji można nabyć tanio bardzo atrakcyjny towar. Nadchodzi koniec roku, a z nim wielkie promocyjne akcje firm i supermarketów, powodujące szturm na sklepy wcale nie ubogich klientów.

środa, 18 listopada 2009

Odkurzona autorka


Tak to już u mnie jest, że gdy np. natrafiam w książce albo gazecie na jakiś temat lub konkretne słowo, to w telewizorze lub radiu akurat równocześnie pada dokładnie to słowo, lub mówi się właśnie o tym temacie. Tym razem analogiczna sprawa ma poślizg kilkudniowy. Parę dni temu pisałem o Wandzie Chotomskiej i jej "Jacku i Agatce". Właśnie widzę teraz na ekranie telewizora parę tych dziecięcych bohaterów dobranocek z czasów komuny. Do dzisiaj nie wiedziałem, czy pani Wanda jeszcze żyje, a tu raptem po latach zapomnienia pokazują ją w telewizji zaraz po tym, gdy ja odgrzebałem ją w swoich wspomnieniach. Teraz dowiaduję się, że nadal pisze dla dzieci, odwiedza szkoły i promuje swoje książki. Jest to miła starsza pani o młodym wyglądzie i sądząc po timbre głosu, jednak to nie ona użyczała tego głosu skrzeczącym pacynkom.

poniedziałek, 16 listopada 2009

"Nasze" wyspy

Odkąd Polacy zaczęli wyjeżdżać do Wielkiej Brytanii, a w szczytowym okresie mieszkało ich tam i pracowało ponoć około miliona, w środkach masowego przekazu zaczęto używać innej nazwy. Zauważyłem, że często nie pisze się, czy mówi Wielka Brytania lub Anglia, lecz po prostu Wyspy. Na Wyspach Polacy robią to czy tamto, na Wyspach premier powiedział owamto. Zupełnie jakby to była część naszego kraju, nasze wyspy. Ha, ha.

sobota, 14 listopada 2009

Odświeżanie wspomnień


W dzieciństwie w wakacyjnej porze spędzaliśmy z siostrą i rodzicami czas wolny od kolonii letnich u babci w Brodach koło Kalwarii Zebrzydowskiej. Spod babcinego domu z daleka widać jaśniejące wśród leśnych wzgórz wieże kalwaryjskiego klasztoru. Właściwie jest to cały kompleks z bazyliką, klasztorem i dróżkami, wpisany 10 lat temu na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
13 lub 14 lat temu obejrzeliśmy z Ayano z bliska to sanktuarium pasyjno-maryjne. Pasyjno-maryjne dlatego, że co roku w okresie wielkanocnym odgrywana jest tam ostatnia droga Jezusa. Zawsze przyjeżdża mnóstwo wiernych z kraju i zagranicy. Aktorami jak zawsze są miejscowi parafianie. Każdy z nich pragnie odgrywać Jezusa, natomiast role Piłata i Rzymian - oprawców, które też musi ktoś kreować, są w mniejszym poważaniu. Poczciwi parafianie tak sobie do serca biorą pasyjne widowisko, że w życiu prywatnym przenoszą nieuzasadnioną niechęć na "Piłata" i "katów" Chrystusa. Bywa że w wiele miesięcy po Wielkanocy przy piwnej sprzeczce zwyzywają nieszczęśników od "wrednych morderców" lub nawet przyłożą po gębie.

środa, 11 listopada 2009

Myśl prezydenta

Dzisiaj 91 rocznica uzyskania niepodległości po I wojnie światowej. Patrzę na transmisję obchodów w Warszawie. Widzę jak prezydent Kaczyński lustruje wojsko w towarzystwie generała. Z pewnością organizatorzy szukali generała niedużego, ale i tak ta para wygląda jak Pat i Pataszon. Patrzę i wiem, co Kaczor myśli: - "Co tam, Napoleon też był mały...tfu! Niskiego wzrostu!".

poniedziałek, 9 listopada 2009

20 rocznica zburzenia Muru

Dzisiaj mija 20 rocznica zburzenia Muru Berlińskiego. W miejscu gdzie był, na długości 1,5 kilometra ustawiono wielkie, wysokie na 2,5 metra kostki domina, ozdobione rozmaitymi napisami i malowidłami przez berlińską młodzież. Pierwszą, z tekstem wolnościowego songu Jacka Kaczmarskiego przewróci dziś Lech Wałęsa. Cieszy mnie, że po latach Niemcy i Europa raczyły wreszcie zauważyć, że to wszystko dzięki czemu Mur runął, zaczęło się w Polsce. Styropianową płytę do obalenia przez Wałęsę pomalowała młodzież z polskiej szkoły w Berlinie.

Pamiętam jak mówiono w domu o zbudowaniu Muru w sierpniu 1961 roku właściwie w jedną noc. Potem widziałem go nieraz w czasie pobytów w NRD. Tak bardzo chciałem zobaczyć lepszy świat za nim, że kiedyś przekroczyłem go w nielegalny sposób na kilka godzin. Na pożyczonym paszporcie, bo o własnym mogłem tylko pomarzyć. Kilka lat temu razem z Ayano oglądaliśmy mosiężne ćwieki w asfalcie berlińskiej ulicy, wyznaczające ślad po murze, który dzielił miasto, naród i Europę.

niedziela, 8 listopada 2009

Aneks do Dunajca

18 i 24 października pisałem zagrożeniu Dunajca planowanymi budowami małych elektrowni. W czwartek 5 listopada przyszli na krakowski rynek mieszkańcy naddunajeckich miejscowości, działacze ekologiczni i nawet wędkarze, żeby zaprotestować przeciwko tym planom. Wprawdzie obiecano zmianę przepisów tak, żeby uniemożliwić zabetonowanie rzeki, ale transparenty w rodzaju "Pozwólmy rzekom płynąć", ale trzeba krzyczeć, żeby urzędasy o tym nie zapomniały. Nie tylko o Dunajcu.

sobota, 7 listopada 2009

Fatalna pomoc

Przeczytałem wczoraj w "GW" historię byłej narkomanki, która jednak od 5 lat jest czysta. I niestety bezdomna, w dodatku ma 5-letnią córeczkę. Irytuje mnie sposób, w jaki działają nasze instytucje władzy i ośrodki pomocy społecznej. W wielu wypadkach nie pomagają, ale dołują ludzi takich jak ta kobieta. Bardzo trudno jej znaleźć miejsce z dzieckiem w jakimkolwiek domu opieki (w dodatku jest nosicielką HIV). Gdy już znajdzie, to zawsze jest to ograniczone czasowo - po upływie np. roku znowu musi sobie szukać lokum. Gdy znajdzie pracę, wtedy stać ją na wynajęcie mieszkania i normalne życie. Gdy pracę straci, to te "dobroczynne" instytucje zamiast pomóc jej w znalezieniu nowego zajęcia, natychmiast odbierają dziecko. Kobieta bez córki ląduje na bruku, co jest pierwszym krokiem do powrotu do narkomanii. Miała bardzo bliskiego przyjaciela, z którym nie chciała się rozdzielać. Ani z córką. Tymczasem wszystkie schroniska i noclegownie są u nas wyłącznie męskie, albo żeńskie. Dla bezdomnych nie ma pojęcia rodziny, bo nie wolno być im razem. Rozumiem trudności organizacyjne, ale przecież to nie klasztor, ani więzienie. Bezdomność nie powinna wykluczać bycia razem, to ostatnie co tym ludziom może zostało. A różne organizacje dziwią się np. podczas zimy, że bezdomni odmawiają pomocy w postaci odwiezienia ich nocą do noclegowni. Powodem jest przeważnie zakaz picia alkoholu w takich przybytkach, ale czasem chodzi po prostu o to, że ludzie nie chcą być rozdzieleni.

piątek, 6 listopada 2009

Długa inwestycja

Jakoś wczesną wiosną oderwałem i wyrzuciłem partacko zamontowane stare listwy między kuchennym blatem, a kafelkami na ścianie, mając zamiar przykleić nowe. W czerwcu razem z Ayano kupiliśmy w OBI 3-metrową listwę z tego samego tworzywa co blat i w tym samym kolorze, oraz klej montażowy. Zapomnieliśmy jednak o narożnikach i zaślepkach. Poza tym okazało się, że kafelki też są położone po partacku, ponieważ pomiędzy nimi, a blatem jest luka, nie pozwalająca na prawidłowe zamocowanie listwy. Kupiona listwa leżała więc koło wersalki pod nogami i czekała na rozwiązanie problemu. Czerwiec minął, Ayano wróciła do Tokio, a ja myślałem czasem, że wreszcie trzeba jakoś to zrobić. Za telefoniczną poradą kolegi wymyśliłem wypełnienie luki drewnianą listewką. We wrześniu więc pojechałem z sąsiadem jego samochodem do OBI i kupiłem 2 cienkie listewki , nie zapominając tym razem o narożnikach i zaślepkach, tyle że nie były już w oryginalnym kolorze. Teraz listwa z tworzywa leżała przy wersalce, a drewniane listewki stały oparte o ścianę. Po miesiącu pożyczyłem od tego sąsiada piłkę ze specjalnym uchwytem i pociąłem listwę na dokładnie odmierzone odcinki. Robota nie ruszyła dalej, bo szpara okazała się nieregularna i nie wiedziałem, jak dopasować drewniane listewki. Tydzień temu zacząłem ręcznie dużym kuchennym nożem strugać listewkę pod różnym kątem, aż wreszcie mogłem ją dopasować do szpary. W niektórych miejscach upchałem paski tektury. Po tym wyczynie poprosiłem sąsiada i razem przykleiliśmy długi odcinek listwy. Wczoraj sam przykleiłem dwa boczne odcinki i teraz sukcesywnie usuwam nożem i rozpuszczalnikiem resztki kleju ze spoiny. Tak więc ta drobna inwestycja trwała od wiosny do późnej jesieni, ale teraz w kuchni jest wreszcie tak jak trzeba. Ta akurat sprawa jest śmieszna, ale lubię działać powoli. Na przykład obrazek, który mógłbym namalować w ciągu 2 godzin, maluję 3 dni - powoli, etapami. Nie chcę w pośpiechu czegoś zepsuć, poza tym w czasie pracy mam czas na przemyślenia koncepcji i zmiany kompozycji. Ale to już zupełnie inna sprawa, niż przyklejanie listwy kuchennej.

czwartek, 5 listopada 2009

Jacek i Agatka



Gdy dziesięć lat temu przeprowadzałem się ze śródmieścia do Płaszowa, pomiędzy pakowane moje golidła i dezodoranty zaplątała się stara oliwka dla niemowląt pod nazwą "Jacek i Agatka". Produkowana była przez lata za czasów komuny, a sądząc po cenie (39,50 zł.) ta szklana buteleczka zakupiona została pod koniec lat 80. XX wieku. Oliwka ma zatem ponad 20 lat i nadaje się do muzeum polskiej kosmetyki, niemniej jednak tydzień temu używałem jej jeszcze do zmywania pewnej czepliwej maści. Nazwę tego kosmetyku zapożyczono od popularnej za komuny dobranocki dla dzieci nadawanej w TV. Pomysł był prosty i nawet niezły; na wskazujący palec ubranej w czarną rękawiczkę dłoni nasadzano piłeczkę pingpongową z namalowaną buzią Jacka, druga dłoń była Agatką, ale niezmiernie i niezmiennie irytował mnie skrzeczący głos baby udającej dzieciaki. Autorką dialogów, jeśli dobrze pamiętam, była Wanda Chotomska. Nie pamiętam natomiast, czy to ona skrzeczała. W tamtych latach co drugi urodzony chłopczyk dostawał na imię Jacek, a co druga dziewczynka - Agatka. W mojej ówczesnej rodzinie też była oczywiście siostrzenica Agatka.
Dopiero wczoraj kupiłem współczesną oliwkę w plastikowej buteleczce (8,50 zł.).
Na zdjęciu pierwszym: "Wczoraj i dziś polskiej kosmetyki".

sobota, 24 października 2009

Jest ratunek. Aneks do 18.10.09.

18 października napisałem o zagrożenia części Dunajca zabetonowaniem przez planowane 22 zapory pod małe elektrownie. Na całej rzece mogło dojść do budowy 33 takich obiektów. Po alarmie wszczętym przez media, za sprawę wzięli się odpowiedzialni ludzie i znalazł się sposób na ratunek dla rzeki i ryb. Ten ratunek to planowana zmiana istniejącego prawa. Nowe przepisy nie pozwolą na budowę elektrowni, bo przewidują porównanie wartość z ewentualnie uzyskanej energii z przewidywanymi szkodami ekologicznymi. Nakażą też sytuowanie nowych wytwórni energii na już istniejących zaporach i przeszkodach wodnych.

piątek, 23 października 2009

Dziki atak bez odszkodowania

Starsza kobieta na szczecińskim osiedlu poszła na spacer z dzieckiem znajomych. Spomiędzy bloków wypadł dzik i zaatakował kilka osób, oraz właśnie ją z dzieckiem. Kobieta osłaniając sobą dziecko przycisnęła się do metalowej bramy ogrodzenia, a zwierzę szarpało jej nogę, aż straciła przytomność. Uratował ich przejeżdżający mężczyzna, który zderzakiem samochodu oodsunął atakującego zwierza. Rana była groźna i zakażona, a operacja w szpitalu trwała 7 godzin. Teraz kobieta jest inwalidką, ponieważ został uszkodzony nerw kulszowy, ale nie ma nikogo do wypłaty odszkodowania. Według przepisów zwierzyna w stanie wolnym jest własnością skarbu państwa, ale za płaci ono za szkody poczynione przez zwierzęta chronione. Dzik jest zwierzęciem łownym, więc teoretycznie powinien za nie odpowiadać związek łowiecki, czyli koło łowieckie zgodnie z rejonizacją.
Jednak związek zasłania się przepisem, który mówi tylko o szkodach rolniczych. I tak chora kobieta kołatała do różnych drzwi, zewsząd odsyłana z kwitkiem, co jest normą w naszym kraju. Jeśli obywatel jest winien coś urzędom, będą go szarpać bez litości aż do skutku, ale gdy to obywatelowi coś się od urzędów należy, wtedy narastają trudności i wychodzą na jaw absurdy ustaw i przepisów. Po zainteresowaniu sprawą mediów, wreszcie gdzieś na górze ktoś uznał, że to wojewoda ma wypłacić tej pani odszkodowanie. Tyle że nie wiadomo, czy ona tego dożyje.

czwartek, 22 października 2009

Rzeźbiarz już poznany






Nieraz przechodziliśmy z Ayano przez ulicę Stolarską pod arkadami naprzeciw konsulatu USA widzieliśmy ciekawą rzeźbę zwierzęcą z różnych metalowych części, a nawet głaskaliśmy ją kiedyś. Jej autor był jednak dla nas anonimowy. Wczoraj z "GW - Kraków" dowiedziałem się wreszcie, kto stworzył tego fantazyjnego zwierza. Był to (bo zmarł niestety w wieku 56 lat w 1983 roku) Marian Kruczek. Swoją artystyczną drogę rozpoczął od studiowania w ASP w Krakowie. Przedmiotami codziennego użytku zainteresował się już pod koniec lat 50., ale na razie malował je na obrazach olejnych, składając je w rozmaite figury z narzędzi, naczyń czy sztućców. Wkrótce zmienił technikę, odbijając na płycie graficznej znalezione na złomie taśmy, zębatki, guziki, klucze, podkładki itp. Potem artysta poszedł o krok dalej, nie malował i nie odwzorowywał przedmiotów, ale bezpośrednio potraktował je jako budulec swojej sztuki.
Od 1956 roku mieszkał w Nowej Hucie, ale nie był entuzjastą socrealizmu. Jego sztuka, która czerpała materię z produktów ubocznych cywilizacji, często obracała w żart wywołaną przez socjalizm technikę. Zajmował się też innymi rzeczami. Zaznaczył obecność sztuki w robotniczej Nowej Hucie, gdy w 1958 r. wraz z żoną Józefą Sobór i kolegami z ASP założył teatrzyk lalkowy "Widzimisię", w którym "aktorami" były przedmioty codziennego użytku. W 1970 r. stworzył nowatorską na tamte czasy galerię "Pod chmurką" - projekt wystawowy na świeżym powietrzu, tuż obok bloku, w którym mieszkał. Wystawy były dostępne dla wszystkich, a eksponatów pilnowali społecznie członkowie tzw. Komitetu Blokowego (były takie socjalistyczne osiedlowe twory). Znajomi wspominają Mariana Kruczka, jako człowieka pogodnego i świetnego pedagoga. Potrafił się bawić; jego wernisażom towarzyszyła cygańska muzyka, śpiew i pochody miłośników jego sztuki przez miasto. Miał poczucie humoru i nie był bojaźliwy, o czym świadczy anegdota, jak to wernisaż jego rzeszowskiej wystawy zaszczycił I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR Władysław Kruczek, a artysta rzekł ponoć do niego: "Ja Kruczek, ty Kruczek, poszczekajmy sobie".

Na zdjęciach pod portretem artysty kolejno:
"Gwiezdna Pani Lanckorońska (relief)
"Biedny koń"
"Żuk kopacz"
"Potworek"
"Boa dupczyciel"