niedziela, 28 marca 2010

Czego może Polsce zazdrościć japoński lekarz?

Dr Shu Yamamoto (Yamamoto Shu) przyjechał do Polski wraz z żoną Kayoko i dwójką dzieci, 11-letnim Taigo i 8-letnią Akari. Przyjechał konkretnie do Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu na półtoraroczny staż, który właśnie się skończył, a on stara się o kolejny. Po co? - "Żeby uczyć się kardiochirurgii. U nas nie ma szpitali, w których wykonuje się aż tyle tak różnych operacji serca. Lekarze nie mogą się rozwijać" - odpowiada dziennikarzowi. Ma 45 lat, ukończył Uniwersytet Okayama, zrobił doktorat z chirurgii, potem z kardiochirurgii. Ostatnio pracował w szpitalu ogólnym w mieście Kure niedaleko Hiroshimy. Opowiada, że szpital ogólny w Japonii to nie to samo co w Polsce. Tutaj taki szpital ma kilka podstawowych oddziałów, jak interna czy chirurgia. W japońskim szpitalu ogólnym jest mnóstwo małych specjalistycznych oddziałów, w każdym niewielu pacjentów. Wg polskich pojęć to dla pacjenta dobrze, bo można się każdym dobrze zająć. Jednak dr Yamamoto tłumaczy, że z punktu widzenia lekarza pragnącego się rozwijać, to wcale nie jest dla specjalistów dobre. Jeśli kardiochirurg nie operuje dużo, to nie może nabyć potrzebnej wprawy. Oddziałów chirurgii naczyniowej i kardiochirurgii jest w Japonii 600. To tak, jakby w Polsce przy jej liczbie ludności było ich 200, a jest ich dziesięć razy mniej. Ale w największych japońskich ośrodkach uniwersyteckich robi się 400 operacji serca rocznie, w Szpitalu Uniwersyteckim w Hiroshimie tylko 150, a samym szpitalu w Zabrzu ponad 1700. Ta różnica to wg doktora Yamamoto to przepaść. W szpitalu gdzie pracował, wykonywano 40 operacji rocznie, czyli mniej niż jedną w tygodniu. Na oddziale było tylko dwóch lekarzy, a o wszystkim decyduje hierarchia, więc to ten drugi - czyli szef - niemal zawsze był głównym operatorem. Młodsi lekarze nie mają jak nauczyć się zawodu, potrzebna jest praktyka. Dlatego wielu szuka możliwości wyjazdu za granicę, albo mając jakieś 40 lat rezygnuje z kardiochirurgii, bo nie widzi dla siebie szans. Dr Shu Yamamoto chciał zobaczyć Europę, ale dlaczego akurat Polskę? Tutaj wielu się temu dziwi, ale w Japonii nie. Poza Japonią dla lekarzy prawie wszędzie jest lepiej, a Zabrze polecił doktorowi włoski profesor Gianni Bisleri. Nie jest za to lepiej z zarobkami. Na polskiej pensji jako nie pierwszy japoński lekarz, ale pierwszy z rodziną musiał z żoną sięgnąć po oszczędności. Twierdzi że było warto, bo było to dla niego radosne półtora roku. Był średnio przy dwóch operacjach dziennie, o czym w Japonii nie mógłby nawet marzyć, nigdy by się tyle nie nauczył.

A ja nigdy bym się nie spodziewał, że naszych biednych i zadłużonych szpitali może nam ktoś z normalnego świata, a zwłaszcza japoński lekarz zazdrościć. Widać różne są punkty widzenia.

czwartek, 25 marca 2010

Czas siewu




Nadeszła pora, którą bardzo lubię. Co prawda jest sporo pracy w ogródku, ale jest coś magicznego w umieszczaniu nasion w ziemi, a potem codzienne obserwowanie ich kiełkowania i wyrastania pięknych kwiatów. Miałem przez dwa sezony przykrą niespodziankę, ale z własnej winy; nie wzeszły cynie prawdopodobnie przez zbyt wczesne zasianie. Jednak był też czas satysfakcji, kiedy cynie kwitły wielkie jak kapusty. Wtedy podczas wspólnych spacerów z Ayano nigdzie, w żadnym ogrodzie nie widzieliśmy równie bujnych cynii. Owszem, rosły, ale jakieś anemiczne.
Wróciłem właśnie ze spaceru do sklepu ogrodniczego, skąd przyniosłem nasiona cynii daliowej (fot. 1), białej cynii daliowej wytwornej i bób do sadzenia. Bób też jest chyba wytworny, bo nosi nazwę Windsor Biały.

środa, 24 marca 2010

Słodka zemsta

Wczoraj w sieci przeczytałem publikację z licznymi przykładami uprzykrzania sobie życia przez byłych współmałżonków. Mężczyźni może nie wymyślają tyle podstępnych forteli i złośliwości, raczej nękają telefonami, śledzą, mają pretensje o dzieci itp. Natomiast byłe żony w poczuciu krzywdy potrafią wymyślić perfidną zemstę i przechodzą w tym same siebie. Czasem są to kłamliwe telefony do szefa firmy, gdzie pracuje były mąż, w wyniku czego wyżej wymieniony traci pracę, innym razem chodzenie po krewnych, znajomych i plotkarsko-kłamliwe obgadywanie. Podano nawet przykład, jak była żona poszła do obecnej partnerki swego byłego i powiedziała, że dlatego nie mieli dzieci, ponieważ mąż ma paskudną chorobę w genach, w wyniku której wszystkie ciąże w 12 tygodniu ulegają poronieniu. Nowa narzeczona wystraszona oczywiście uciekła od biedaka.
Zemsta bywa słodka, czasem dosłownie. Pewien były mąż zastał swój nowy samochód wysmarowany miodem i oblepiony plastrami kiełbasy. Oczywiście okoliczne psy i koty miały uciechę z niespodziewanej uczty, ale właściciel mógł tylko liczyć wgniecenia i zadrapania na już nie pięknym lakierze. No, może jeszcze błyszczącym - od miodu. Zastanawiam się, co tej babie chodziło po głowie, że coś takiego wymyśliła.

poniedziałek, 22 marca 2010

Czekam na fontannę


Na początku maja rozstrzygnie się przetarg na wykonanie fontanny na Ryku Głównym, a oddanie jej w stanie gotowym przewiduje się nawet przed końcem sierpnia. Autorami projektu są Krystyna Styrna-Bartkowicz, Maria Ponikiewska-Arct i Wiesław Michałek. Jak już pisałem, przez wielki szklany blok w kształcie kryształu mają być widoczne muzealne podziemia. Wiesław Michałek ostrzega władze miasta przed stosowaniem jakichkolwiek oszczędności w doborze materiałów i technologii przy realizacji projektu. Mogłoby się to skończyć architektoniczną katastrofą, czego przykładem było niedostosowanie się do wymogów projektu przy budowie Galerii Krakowskiej, w wyniku czego w ubiegłym roku odpadło z elewacji budynku kilka wielkich szklanych tafli. Dobrze, że nikomu nic się nie stało. Szklana elewacja mająca być ozdobą Galerii niestety już zniknęła. Co do fontanny, były oczywiście dyskusje, czy aby niczego w Rynku nie zeszpeci. Zwyciężył kształt kryształu: z niczym nie konkuruje, niczego nie psuje. Szacuje się, że inwestycja będzie kosztować ok. 2,5 miliona złotych.

niedziela, 21 marca 2010

Wyprowadzka artystyczna z przymusu




W mieszkaniu nr 8 przy ulicy Smoleńsk 22 od pokoleń mieszkała i tworzyła rodzina Malików. Ojciec jest plastykiem i skrzypkiem, matka - rzeźbiarką, a wśród sześciu córek są też muzyczki i malarki. Niestety do wyprowadzki zmusił lokatorów nowy właściciel, który z chce w kamienicy zrobić hotel. Zdesperowana rodzina w czwartek ok. godz. 14 rozpoczęła performance - artystyczne pożegnanie z mieszkaniem, czyli wyrzucanie z balkonu z trzeciego pietra mebli i najróżniejszych rzeczy. Z balkonu na ulicę sypały się tapczany, regały, fotele, lodówka, pluszowe miśki, komiksy i stare zeszyty. W przerwach między dużymi meblami spadał deszcz butów, kożuch, spódnica, suknia ślubna, sukienka komunijna, skarpetki, stanik i garść majtek. Publiczność na dole zastanawiała się, co poleci za chwilę. Malikowie zachęcali ludzi do zabierania drobiazgów na pamiątkę, a także zapraszali na górę. Będzie tu teraz otwarta do 29 marca wystawa - seria zdjęć Tomasza Wiecha poświęcona najmłodszemu z Malików, wodna instalacja w łazience, a także instalacja dźwiękowa Piotra Madeja, który nagrał odgłosy mieszkania, kiedy jeszcze trwało normalne życie. Oczywiście można będzie zobaczyć coś z dorobku artystycznego dotychczasowych lokatorów mieszkania.
Na trzech pierwszych zdjęciach świetnie uchwycone w locie "graty", na ostatnim - widok z mieszkania Malików na oglądających drobiazgi przechodniów i sąsiadów - mieszkańców ulicy Smoleńsk.

sobota, 20 marca 2010

Ponowne spojrzenie

Minionej nocy drugi już raz obejrzałem film Roba Marshalla wg powieści Arthura Goldena "Wyznania gejszy". Film mi się znowu podobał i jestem pełen uznania dla dbałości o realia epoki, stroje itp., ale tym razem niemiłym zgrzytem w tym wszystkim był język angielski w ustach tych wszystkich pięknych Japonek i ich japońskich wielbicieli. Dla mnie to jest odarcie filmu z czaru, autentyzmu i wyjątkowości kultury japońskiej. Poza tym Mameha (Michelle Yeoh), opiekunka młodej Chiyo, nie wygląda wcale na rodowitą Japonkę, a przecież w tamtym hermetycznym środowisku nie było cudzoziemek, ani półjaponek. Mimo wszystko dobrze było przypomnieć sobie dzieje małej Chiyo wyrastającej na piękną Sayuri.

Imieninowy poczęstunek


O ile się nie mylę, tylko w niektórych krajach słowiańskich istnieje tradycja obchodzenia imienin oprócz urodzin. Pamiętałem więc o imieninach sąsiada i dobrego kolegi Zbigniewa i 17 marca zadzwoniłem z życzeniami. Po trzech dniach już o tym zapomniałem, ale nie Zbyszek ze swoją kobietą. Dzisiaj po śniadaniu rozległo się pukanie do moich drzwi i w progu stanął Zbyszek z imieninowym poczęstunkiem. Jest to cały wachlarz pysznych wędlin i pudełko sałatki jarzynowej. Mam więc dwa tygodnie przed Wielkanocą zapasik jedzonka typowo wielkanocnego. Mniam mniam.

piątek, 19 marca 2010

Objaw ocieplenia

Chociaż zima była ostra i jakby złośliwie długa, co powodowało moją codzienną irytację, wierzę że był to jeden z paradoksalnych elementów globalnego ocieplenia klimatu. Moją wiarę umacniają np. naukowe publikacje, jak ta o życiu polskich os w najnowszym numerze "European Journal of Entomology". Prof. Piotr Tryjanowski i prof. Tim Sparks (naukowiec z Uniwersytetu Cambrige wykładający również w Poznaniu) przeanalizowali rok z życia os i zaobserwowali m. in., że pojawiające się zazwyczaj w końcu kwietnia osy obecnie wychodzą z zimowych kryjówek już pod koniec marca. Uważam że po tej długiej zimie też jest to możliwe, bo choć dwa tygodnie temu było jeszcze minus 16 st. C. w nocy, to dzisiaj w południe ma być plus 12 - 15 st. C., a w weekend jeszcze cieplej. Znikają nam z oczu dopiero w październiku (kiedyś we wrześniu). W Polsce żyje ok. 50 gatunków os (!), w tym 13 gatunków społecznych. Dominuje, stanowiąc ponad 90 % wszystkich osowatych, osa niemiecka (Vespula germanica).
Na zdjęciu "buzia" osy niemieckiej.

czwartek, 18 marca 2010

Czy telewizja może zabić?

We wczorajszych wiadomościach którejś ze stacji TV zobaczyłem fragment szokującego teleturnieju telewizji francuskiej. Pokazano mianowicie, jak uczestnicy imprezy zadają pytania innemu uczestnikowi, który ma poprzypinane kabelki elektryczne. Przy złej odpowiedzi delikwent karany jest odpowiednią dawką prądu. Regulują ją specjalną dźwigienką zadający pytania. Publiczność dopinguje do zwiększania "kopiącej" dawki. W komentarzu poinformowano, że 60 % publiczności aprobowało takie męki i nie wzruszały ich krzyki i jęki torturowanego. Godzili się również (bo byli o tym poinformowani) ze skutkiem śmiertelnym tej "zabawy". Nie wiedzieli jednak, że był to jedynie eksperyment i prądu w kabelkach nie było, a obiekt domniemanych tortur to wynajęty aktor. Dzisiaj w "GW" przeczytałem o tym bardziej sprecyzowaną informację. Otóż nie 60, ale 8o % publiczności cieszyło się z rażenia prądem człowieka, a poza tym ofiary nie było widać, bo był schowany; słychać było tylko jego mrożące krew w żyłach jęki. To naprawdę zastanawiające, jak normalni skądinąd ludzie mogą w określonych warunkach stać się sadystycznymi oprawcami. W prasowej informacji podano również, że takie programy z zadawaniem bólu emitowane są w Japonii, a telewizja francuska zakupiła licencję do części z nich właśnie stamtąd. To też mnie zaszokowało.

środa, 17 marca 2010

"Mała Moskwa"

Tak nazywano dzielnicę Legnicy zajmowaną przez radziecki garnizon w czasach PRL i taki tytuł ma film zrealizowany wg własnego scenariusza przez Waldemara Krzystka. Dzieciństwo i wczesne młodzieńcze lata spędził w tym stutysięcznym wówczas mieście, w którym stacjonowało 60 tysięcy Sowietów. Był tam jeden z najdłuższych pasów startowych w Europie i 36 schronów przeciwatomowych dla samolotów. Dla ludzi żadnego. Pomimo zakazu wychodzenia poza teren garnizonu żołnierze w cywilnych ubraniach spotykali się i pili w knajpach z Polakami, a Polacy naruszali zakaz wstępu do "ruskiej strefy", zwłaszcza dzieci i młodzież. Kwitł pokątny handel złotem, zegarkami i innymi towarami dostarczanymi na legnicki bazar przez rosyjskich żołnierzy i ich kobiety. Po latach reżysera zainspirowała słyszana już wcześniej historia zakazanej miłości żony rosyjskiego pilota i polskiego oficera. Po nagłośnieniu "skandalu" Lidia Nowikowa ( w filmie Wiera) dostała nakaz powrotu do Moskwy, ale wolała popełnić samobójstwo. Jej grób do dzisiaj znajduje się na rosyjskim cmentarzu w Legnicy i otoczony jest kultem i opieką mieszkańców. Krzystek napisał scenariusz i tak w 2008 r. powstała "Wała Moskwa". Dopiero z filmu dowiedział się o tym jej syn mieszkający w Mińsku na Białorusi. Napisał list do prezydenta Legnicy, chciałby spotkać świadków wydarzeń, bo w chwili śmierci matki miał 8 lat. Prezydent Tadeusz Krzakowski zaprosił Nowikowa oraz Krzystka na spotkanie do Legnicy. Niektórzy spodziewają się, że pojawi się również Polak - ukochany Lidii.
Kilka razy byłem przejazdem na poniemieckim legnickim dworcu z oszklonym zadaszeniem nad peronami i torami, a w 1971 roku wyszedłem z trójką kolegów do miasta. Mieliśmy kilka godzin do odjazdu pociągu do Wrocławia (stamtąd do Krakowa), więc dużo zwiedzania nie było. Pamiętam jakieś wypite w parku wino i sporo rosyjskich samochodów wojskowych na ulicach. To wtedy działa się tamta historia, i na pewno różne inne dramaty skrywane przez mury i druty kolczaste sowieckiej strefy. Teraz to zupełnie inne miasto, choć niektórzy starsi mieszkańcy z sentymentem wspominają czasy złotych interesów z "Ruskimi".

wtorek, 16 marca 2010

Biznes + ekologia

Kacper Kruszewski miał zostać informatykiem i nawet studiował w tym kierunku na Politechnice Gdańskiej. Na trzecim roku studiów z kolegami założył firmę Netcetera, która nieźle prosperowała. Jednak za namową ojca rozpoczął pracę dla Buhck Recycling, niemieckiej korporacji zajmującej się recyklingiem. Utworzyła ona spółkę-córkę w Poznaniu, gdzie zajmowała się rozbiórkami obiektów, oczyszczaniem gruntów, ale przede wszystkim obsługą przedsiębiorstw, selektywną zbiórką odpadów i ich zagospodarowywaniem. Dwa lata temu Niemcy postanowili się wycofać z Poznania i ogłosili zamiar sprzedaży swoich udziałów w spółce. pojawili się kupcy, którzy prawdopodobnie zwolniliby wszystkich pracowników (załoga liczyła 50 osób). Ojciec i syn Kruszewscy postanowili wyciągnąć oszczędności i wziąć kredyt, żeby złożyć ofertę. Nie byli oferentami z najlepszą ceną, ale niemiecka firma pozostawała w rękach rodziny Buhck od czterech lat i obecni właściciele - bracia Buhck chcieli ją oddać w dobre ręce. Zaważyło to, że firmę chce przejąć również rodzina, w dodatku dotychczasowi pracownicy i firma przeszła w ręce Kruszewskich pod nazwą Recyclinic. Specjalizuje się w utylizacji śmieci z dużych przedsiębiorstw. Rocznie odbiera 60 tys. ton odpadów. Do odzysku nadaje się ok. 80 %. Reszta trafia na wysypisko śmieci, ale część tych odpadów można przerobić na paliwo alternatywne. Do tego jest jednak potrzebna aparatura do pirolizy, Kruszewscy chcą ją kupić i mają nadzieję na dofinansowanie z UE. Piroliza to świetna sprawa. Oznacza rozkład termiczny śmieci w temperaturze 450 - 800 st. C. bez kontaktu z tlenem. Utylizuje się w ten sposób m.in. opony i butelki PET. Odzyskuje się stal z odrutowania opon, olej i gaz, które można wykorzystać do zasilania instalacji. W ten sposób aparatura sama się napędza, to niemal perpetuum mobile.
Firma świetnie funkcjonuje i oprócz pożytecznej działalności zarabia po prostu niezłe pieniądze. A żona biznesmena mawia żartobliwie do ich małego synka - Franku, jesteś synem śmieciarza!
Na zdjęciu Kacper Kruszewski (syn).

poniedziałek, 15 marca 2010

Metropolie nowej ery



Nowe metropolie rodzą się w Afryce i Azji. Nie są to jakieś futurystyczne wizje, bo one już powstają. W ciągu ostatnich 15 lat w Chinach zabudowano 10 tysięcy km kwadratowych i przewiduje się, że przez kolejne 20 lat powstanie 200 do 400 nowych miast. 200 hektarów ma zająć nowa dzielnica Singapuru - One-North, gdzie zamieszka 140 tys. ludzi. W czerwcu 2009 r. rozpoczęto prace na dwóch wyspach na rzece Kongo w pobliżu Kinszasy, gdzie buduje się nowe miasto mające nazywać się La Cite du Fleuve. 35 km na południe od Seulu awangardowa holenderska firma buduje Gwanggyo Power Centre, które ma być gotowe już w 2011 roku. Tu w obrośniętym zielenią kompleksie piramid rozmieszczono biura, mieszkania, kina, sklepy, szkoły, szpitale, parkingi. W Emiratach Arabskich ser Norman Foster zaprojektował Masdar City (fot. 2 i 3). To 50-tysięczne miasto nie będzie produkować spalin, odpadów, ani ścieków. Nikt nie będzie miał do przystanku komunikacji publicznej dalej, niż 200 metrów. Wąskie ulice będą zadaszone, dające cień, co ograniczy używanie klimatyzacji. Te uliczki mają jakiś przytulny charakter, ale to koreańskie super miasto dla mnie jest trochę przerażające, jak siedziba obcych istot (fot. 1)

niedziela, 14 marca 2010

Kraków przypomina o niedoli Tybetu

W środę 10 marca w ramach drugiego dnia Ogólnopolskiej Akcji Solidarności z Tybetem i Festiwalu Kultury Tybetańskiej nasze miasto przypomniało o 51. rocznicy wybuchu powstania tybetańskiego "Tybetańskim Tramwajem". Ozdobiony kolorami flagi Tybetu i z samymi flagami wystawionymi z okien, kursował trzy godziny między Nową Hutą a Bronowicami. A po południu manifestowali rowerzyści.

sobota, 13 marca 2010

Dawne dobre czasy


W obszernym i bogatym materiale Magazynu Krakowskiego w "GW" znalazłem takie mnóstwo informacji, że przekazuję jedynie dwie takie, o których jako rodowity krakowianin nie wiedziałem. Na przykład o torze wyścigów konnych, który istniał do 1938 roku, kiedy ich teren zagospodarowało Towarzystwo Sportowe "Wisła". Był to oczywiście obszar między Parkiem Jordana, a dzisiejszą ulicą Piastowską. Tor liczył 2,5 km i był miejscem spotkań towarzyskiej śmietanki, a w zarządzie roiło się od arystokratycznych nazwisk. Oprócz wyścigów konnych urządzano tam liczne bale i rauty. Niestety nie ma żadnej informacji co do obrazu, czy też ryciny sprzed I wojny światowej przedstawiającej scenkę z wyścigów.
Zamieszczona jest też reprodukcja afisza reklamującego Kawiarnię Bisanza na ulicy Dunajewskiego. Polecane są: "wspaniale urządzona sala bilardowa, czytelnia, osobne pokoje do gry w karty, doborowe napoje, usługa uprzejma i szybka, rendez-vous obcych". W PRL spędziłem tam, czyli już w "Warszawiance" sporo dancingowych nocy i nie miałem pojęcia, jaką wspaniałą przeszłość ma ten przybytek socjalistycznej rozrywki ze striptizem w programie.
Znany adwokat dr Władysław wspominał: "Kto chadzał do Bisanza, tego próżno szukać w Esplanadzie [kawiarnia w miejscu dzisiejszego Bunkra Sztuki. B.Z.] lub Grandzie. Do tych chodzili jedni, do innych drudzy, z innych pięter i pięterek towarzyskiej drabiny. Przychodzili o pewnej porze, przesiadywali systematycznie tyle a tyle czasu mierzonego gazetami, papierosami lub cygarem, ukłonami wymienianymi ze znajomymi. Życie upływało miarowo, niezmiennie spokojnie, jak to w królestwie Galicji i Lodomerii, wśród radców miejskich, obywateli miasta Krakowa, lekarzy, adwokatów, sędziów, prokuratorów i urzędników".
Magazyn Krakowski redagują Jerzy Lewiński i Ryszard Kozik.

piątek, 12 marca 2010

Kiedy koniec zimy?


Nic ostatnio mnie tak nie irytuje, jak ten uciążliwy powrót zimy, której końca nie widać. Już cieszyłem się w końcu lutego, że śnieg znika, że znowu mogę chodzić w wygodnych i szybkich w ubieraniu półbutach, a tu masz babo placek - znowu zima. Coś podświadomie przeczuwałem, bo nie schowałem do pudła i szafy ciężkich zimowych butów i dzisiaj musiałem je znowu włożyć. Złoszczę się na to wszystko, a przy okazji myślę o losie ptaków wracających zza mórz właśnie w marcu. Gdy marzec jest normalny, niektóre już zaczynają podśpiewywać i budować gniazda. Adam Wajrak (znany dziennikarz "GW" i publicysta ekologiczny) właśnie pisze, że w kwestii śpiewania ptaków temperatura ma oczywiście znaczenie, ale najważniejszą rolę odgrywa długość dnia. To coraz wcześniejsze słońce daje ptakom impuls do treli. Wajrak pisze też o budkach dla szpaków i o ich konstruowaniu. Budka musi być otwierana, żeby człowiek miał możliwość wyrzucenia resztek zeszłorocznego gniazda, bo wraz z nimi zostają pasożyty, a ptaki mają coraz mniej miejsca na składanie jaj i lęgi. Błędem jest otwierane wieczko u góry lub z dołu budki, ponieważ koty szybko uczą się jego otwierania i mogą wybrać cały lęg (Wajrak widział takie przypadki). Najlepszym rozwiązaniem jest otwierana przednia ścianka. Nie należy także montować drążka przy otworze wlotowym, bo to tylko ułatwia kunie dobranie się do wnętrza. Ptak zawsze znajdzie gałązkę, żeby śpiewać przy budce.
Co roku obserwuję szpacze budki koło Dworca Płaszów i wzmożony ruch zaaferowanych ptaków, a potem po przyjeździe Ayano razem codziennie patrzymy na coraz większe pisklęta.
Na zdjęciu szpak zajęty szykowaniem wyściółki w budce, ale w pozycji typowej raczej dla dzięcioła.

środa, 10 marca 2010

Arcybractwo Męki Pańskiej


Można ich zobaczyć w każdy piątek Wielkiego Postu w krakowskiej bazylice oo. franciszkanów. W pochodzie przez kościół i leżąc potem na posadzce recytują monotonnym niskim głosem: "Memento, Homo, Mori", co przekładając na staropolski znaczy - "Pamiętaj, człowiecze, na śmierć". Staropolski, bo bractwo ma ponad 400 lat, powstało w 1595 roku i od tego czasu działa nieprzerwanie. W wielkopostnej procesji dwaj bracia (jako jedyni nie są zakapturzeni) niosą dwie czaszki. Wg tradycji Arcybractwa jedna czaszka należała do bezdomnej kobiety zamordowanej kilkadziesiąt lat temu przez męża. Druga ma starszą historię i należała do mężczyzny. Czaszki to symbole śmierci, ale jak mówią bracia - "dobrej śmierci, która jest wybawieniem i nowym początkiem". Wśród "zakapturzonych" są krakowianie z różnych warstw społecznych, od profesorów do rzemieślników. Kiedyś do stowarzyszenia należeli nawet królowie (m.in. Zygmunt III Waza, Jan Kazimierz, Jan III Sobieski). Bracia dawniej mieli przywilej wykupywania skazanych na śmierć. Uratowani od wyroku pozostawali pod ich opieką do końca życia.
Współcześni bracia nie ujawniają swej tożsamości, nie udzielają wywiadów.
Napisałem o Arcybractwie, ponieważ do tej pory nie wiedziałem o ich istnieniu i tak długiej tradycji. Nie często bywam w kościele i gdyby nie prasowa publikacja, nadal bym nic o tych braciach nie wiedział.

wtorek, 9 marca 2010

Ryż a la Bogdan




Tym razem przyrządziłem ryż inaczej, nie na słodko. Do niecałych 4 kubeczków - miarek piecykowych wsypałem przed gotowaniem 1,5 łyżeczki curry. Gdy ryż się gotował, na sporej ilości przyrumienionej cebuli podsmażyłem 250 g pokrojonych pieczarek. Ciekawy byłem koloru i smaku curry'owego ryżu. Okazał się lekko żółtawy i miał słaby posmak curry (ale pyszny). Do rondla z pieczarkami wyłożyłem cały żółty ryż, a przy mieszaniu wsypałem zawartość puszki czerwonej fasoli (bez paskudnego śluzowatego płynu, w którym jest zanurzona). Potrawa jest bardzo pyszna (przypomina super chahan) i cieszę się, że mam ją jeszcze na jutro.
Następnym razem nasypię do gotowania więcej curry i spróbuję dodać kukurydzę z puszki.

Ignorancja

Położony vis-a-vis Filharmonii Krakowskiej wielki luksusowy hotel Radisson reklamuje w "GW" chińską kuchnię w swojej restauracji. Wszystko fajnie, tylko dlaczego opatrują tą reklamę symboliką japońską? W reklamie umieszczono adres e-mail, więc wysłałem im miażdżącą uwagę na ten temat. Jak to jest, że jeśli jakiś ciemniak robi głupstwo, nikt na to nie zwraca uwagi? W ten sposób rośnie łańcuszek bylejakości. Nawet w luksusowym hotelu.

poniedziałek, 8 marca 2010

Ryż po polsku







Chciałem ten spot zatytułować "Gohan po polsku", ale popełniłbym nietakt wobec japońskich czytelników. Bo nazwa "gohan" zastrzeżona jest dla ryżu w potrawie japońskiej, czyli właściwie dla samego ryżu (dawniej ogólnie dla pożywienia). Taki sam ryż z potrawą cudzoziemską, jak kotlet czy inny zachodni wymysł nazywany już jest z angielska "raisu".
Z ostatniego pieczenia ciasta zostały mi 2 jabłka, postanowiłem więc po długiej przerwie zjeść ryż z tym właśnie dodatkiem. Na wypłukany ryż w piecykowym rondelku położyłem cząsteczki jednego jabłka i zagotowałem wszystko razem. Dopiero na talerzu posypałem troszkę cukrem zwykłym i waniliowym oraz cynamonem. Fajna odmiana po ziemniakach, kapuście i jajkach.
Na jutro planuję ryż gotowany z dodatkiem curry, a potem wymieszany z pieczarkami podsmażonymi na cebulce oraz z kukurydzą lub fasolką (groszkiem) z puszki.

Latające oko z Krakowa

Zawsze mnie fascynowały latające modele samolotów, ale największe wrażenie wywierają na mnie modele helikopterów. Bo samolocik z silniczkiem i zdalnym sterowaniem to sprawa może niełatwa do wykonania, ale o ileż prostsza od pracy nad sprawnym małym helikopterkiem. To już wyższa szkoła jazdy; tak skonstruowanie, jak i sterowanie czymś takim. I oto mamy takie cudo skonstruowane w krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej, a dokonał tego doktorant Grzegorz Chmaj. Nie byłoby może w tym nic rewelacyjnego, gdyby nie to, że ten prototyp przebił takie konstrukcje z Izraela, USA i Japonii kilkakrotnie niższą ceną. Drugą jego zaletą jest niesamowity system sterowania. Operator tego latającego robota siedzi w naziemnym pomieszczeniu, widząc dokładnie w specjalnych okularach to, co śledzi kamera zamontowana w helikopterku, a steruje jej ruchami jedynie ruchami głowy. Osoba obsługująca nie musi przechodzić długotrwałego i kosztownego szkolenia z pilotażu śmigłowca, wystarczy komputer i tydzień szkolenia. Aparat potrafi sam wystartować i wylądować, czego nie mogą dotychczas dostępne konstrukcje. Może zabrać ponad 6 kg kamer i czujników na odległość 10 km i przekazywać obraz z wysokości 1 km. Taki model to wymarzony sprzęt obserwacyjny dla wojska, policji czy służb ratowniczych, więc po polskiego robota ustawiają się kolejki z kraju i zagranicy. A naukowcy już pracują nad skonstruowaniem większej wersji urządzenia, z udźwigiem 15 kg.
Na zdjęciu konstruktor helikoptera Grzegorz Chmaj z prototypem.

P.S. To tylko zdjęcie prasowe, ale wczoraj miałem okazję zobaczyć w TV ten model w ruchu. Coś fajnego.

niedziela, 7 marca 2010

Wielki grzyb na Rynku


Z powodu długo już trwającego remontu Sukiennic i podziemi właściciele kawiarni Noworolskiego za zgodą władz miasta wystawili na płycie Rynku w pobliżu kościoła św. Wojciecha swoją placówkę w kształcie przeszklonego grzyba. W innym miejscu nie byłby on może brzydki, ale w sąsiedztwie szacownych zabytków szpeci otoczenie. Tego samego zdania jest widoczny na zdjęciu sprzedawca obrazów Szymon. Grzyb ma trwać "na posterunku" tylko do końca czerwca, ale ja znając krakowskie realia twierdzę, że będzie się tu panoszył znacznie dłużej.

P.S. Szyby grzyba nie są kolorowe, to tylko odbicie niebieskich bud stojących w pobliżu.

piątek, 5 marca 2010

Jak to było z Platonem?


Co tydzień w czwartkowej "GW" w cyklu Akademii Filozofii* publikowane są życiorysy i ciekawe fakty z życia słynnych starożytnych filozofów. Zawsze czytam te obszerne historie z ciekawością i zawsze znajduję w nich coś, o czym nie wiedziałem. Najpierw poznałem bliżej życie, osobowość a nawet wygląd Sokratesa (jego żony jędzy Ksantypy też), w następnym tygodniu opisywany był jego uczeń Platon. Nie daje mi tylko spokoju pewna niezgodność w jego historii. W Akademii Filozofii autor opisuje, jak tyran Syrakuz Dionizjos zaprosił Platona na Sycylię, żeby zapoznać się z jego poglądami. Satrapie nie odpowiadały jednak naczelne idee filozofii Platona - prawda, piękno, dobro, ład i porządek, a także przyjaźń i rozmowy filozofa z królewskim szwagrem Dionem. Podejrzewając ich o knucie spisku, postanowił szybko pozbyć się Platona z wyspy. Odprowadził go nawet na statek i pożegnał, ale już po wypłynięciu z portu Platon zorientował się, że znajduje się wśród niewolników na sprzedaż, jest po prostu jednym z nich. Na szczęście na statku przebywał jakiś jego daleki krewny i wykupił go z niewoli.
Sprawdziłem tę historię w Google'u, a tam przedstawiona jest zupełnie inaczej. Otóż ponoć Platon w wieku 18 lat w czasie morskiej podróży został porwany przez piratów i przeznaczony na sprzedaż w niewolę. Na targu niewolników miał być rozpoznany przez krewniaka i wykupiony.
Gdzie leży prawda? Może znają ją wybitni znawcy historii starożytnej, może nikt nie wie jak naprawdę było. Albo jest tak jak mawiają górale, że są trzy prawdy: cała prawda, tylko prawda i gówno prawda.

*Określenie, słowo "akademia" wzięło się stąd, że Platon po powrocie do Aten założył swą szkołę filozofów w ogrodach niejakiego Akademosa.

czwartek, 4 marca 2010

Ekologia - statystyka i rzeczywistość

Przeczytałem niedawno w "GW" raport o wynikach ankiety na temat działalności ekologicznej w naszym kraju i widzę, że te wyniki choć paradoksalne, oddają rzeczywistość w RP.
60 procent respondentów wyraża szacunek dla wszelkich działań ekologicznych,
70 procent rozumie konieczność poszukiwania alternatyw do wyczerpujących się energetycznych zasobów naturalnych,
80 procent uważa, że zwraca uwagę na problemy i działa ekologicznie. Ha!
Z drugiej strony:
80 procent przy zakupach kieruje się przede wszystkim ceną produktów,
mniej niż 5 procent zwraca uwagę na metody produkcji, a tylko 1,6 procent patrzy na rodzaj opakowania.
Ja tu nie widzę nic dziwnego, bo sam dysponując ograniczonymi środkami przy zakupach przede wszystkim kieruję się ceną, a takich jest większość w Polsce. Nawet mając świadomość o zaletach produktów w sklepie ze zdrową żywnością, nie robię tam zakupów, bo za drogo. Zdrowa żywność w Polsce jest dla dobrze zarabiających. Poza tym w takich miejscach jak Płaszów pojemniki na posegregowane odpadki usytuowane są daleko dla przeciętnego mieszkańca, który zwykły śmietnik ma pod domem. Nawet jak jest blisko, to ostatnio na ulicy Gromadzkiej jakiś kretyn umieścił pojemniki w takim miejscu, że po każdym deszczu stały one przez kilka dni w samym środku wielkiego bajora wodno-błotnego. Dwa razy rzucałem z daleka do tego błota przyniesione worki z plastikami. Takich przykładów jest więcej, ale pomijając ekologię chcę zająć się sobą i trochę schudnąć. I znowu paradoks, bo chcąc być wegetarianinem, muszę wydawać więcej pieniędzy na warzywa niż na kiełbasę i mięso przez większość miesięcy w roku. Bycie zdrowym jest też dla zamożniejszych ode mnie.

środa, 3 marca 2010

Złota Justyna

Na zimowej olimpiadzie polskiej ekipie poszło lepiej, niż ktokolwiek się spodziewał. Nasi przywieźli z Vancouver 6 medali, w tym jeden złoty - pierwszy od 38 lat (tamten zdobył Wojciech Fortuna na skoczni w Sapporo). Trzy medale - srebrny, brązowy w krótszych biegach i ten najcenniejszy zdobyła w biegu narciarskim na 30 km Justyna Kowalczyk. Już poprzednio w różnych europejskich zawodach zauważyłem jej świetne wyniki i serce do walki; to przecież góralska krew. Jest przy tym miłą i skromną dziewczyną, chociaż na lotnisku Okęcie, gdy witał ją tłum kibiców i dziennikarzy, ta skromność została żartobliwie ciut podważona, ale w sposób zupełnie naturalny i jak najbardziej usprawiedliwiony. Przede wszystkim Justyna na lotnisku zachwyciła mnie tym, że w przeciwieństwie do większości gwiazd sportu przy prezentacji swoich trzech medali przedstawiła również swoją ekipę tzw. servismanów, czyli tych odpowiedzialnych za smarowanie i stan nart ludzi. Ci zazwyczaj anonimowi współtwórcy sportowego sukcesu muszą dokładnie przewidzieć pogodę, stan pokrywy śnieżnej, wilgotność powietrza i wg tych parametrów dobrać odpowiednie smary do nart. W sporcie, gdzie liczą się setne ułamki sekundy, ma to wielkie znaczenie. Zatem bardzo mi się podobało, że po odprawie celnej na przygotowane dla niej podium, Justyna wprowadziła całą swoją ekipę, a na pytania o udział servismanów w sukcesie, odpowiedziała: "Jestem najlepsza na świecie i mam najlepszą na świecie ekipę".
Potem właśnie dzięki tej jej wypowiedzi w TV pierwszy raz zobaczyłem, jak wygląda smarowanie i woskowanie nart z użyciem specjalnego żelazka.