sobota, 28 lutego 2009

Muzeum na Zabłociu



Jesienią tego roku zacznie działać oddział Muzeum Historycznego m. Krakowa na Zabłociu przy ulicy Lipowej, w dawnej Fabryce Schindlera. Spierano się długo, jak ma się nazywać i co pokazywać przyszłe muzeum, pierwotnie miało nosić nazwę Muzeum Schindlera. Ponieważ jednak obiekt jest duży, postanowiono w końcu, że muzeum będzie ukazywać okupacyjną rzeczywistość Krakowa, a w szczególności Podgórza i posiadać będzie odrębną część z ekspozycją dotyczącą działalności Oskara Schindlera, który przecież w swojej fabryce ocalił od zagłady ponad 1000 Żydów.
Znajdzie tam miejsce odtworzony gabinet Schindlera z autentyczną mapą i sekretarzykiem. Zwiedzających zaskoczy na pewno w gabinecie widok kapsuły wykonanej z emaliowanych misek, jakie m.in. produkowano w tej fabryce. W środku kapsuły znajdzie się rotunda, na której będą wygrawerowane nazwiska z listy Schindlera.
W innych częściach muzeum odtworzone zostanie typowe krakowskie mieszkanie z okupacyjnych czasów, a także fragment mrocznej wybrukowanej ulicy. Ta uliczka obrazować będzie i zbliżać pojęcie rzeczywistości podgórskiego getta. Będą też sale poświęcone obozowi w Płaszowie.
Nareszcie, po tylu latach nicnierobienia w tym kierunku coś się ruszyło. Lepiej późno, niż wcale.

piątek, 27 lutego 2009

Smaki dzieciństwa

We wrześniu ubiegłego roku wspominałem w blogu o niezapomnianym smaku pieczonych ziemniaków, bezpośrednio w popiele ogniska i takich w żeliwnym garnku, z boczkiem i cebulą. Opisywałem też wakacyjne połowy raków pod kierunkiem Ojca, a potem rakowe uczty. Teraz przypominają się ziemniaki z kwaśnym mlekiem u Babci na wiejskich wakacjach. Młode ziemniaki prosto z pola, polane tłuszczykiem z cebulką z własnego ogródka, do tego kubek zimnego kwaśnego mleka od własnej krowy. Taki obiad niezmiernie smakował nam, mieszczuchom. Mleko kwasiło się w glinianych garnkach w piwnicy. Na jego powierzchni tworzyła się gruba warstwa śmietany, którą Babcia zgarniała do wyrobu masła. Jakiż wspaniały smak miał wiejski chleb z takim masłem!
W czasach komunizmu oczywiście nieraz brakowało wędlin w sklepach, ale gdy już kupiło się kiełbasę "podwawelską", lub np. "małopolską", to ona naprawdę pachniała z daleka. Teraz wszystkie wędliny mają jednakowy smak, są napompowane wodą i kolagenami, barwnikami i konserwantami - są do kitu. W PRL-u nie znano jeszcze tych wszystkich złodziejskich metod, które teraz są legalne, a za które wtedy zapewne wsadzano by producentów do więzienia.
Tak więc z dzieciństwa mam smakowe wspomnienia i nikt mi ich nie odbierze. Odbiera mi się za to możliwość spożywania takiego pysznego jedzenia. Pozostały przynajmniej wspomnienia.
A co będą wspominały dzisiejsze dzieciaki? McDonaldsa i inne fastfoody? Chipsy i popcorny? Cholernie im współczuję, bo nigdy nie będą znać prawdziwych polskich smaków.

czwartek, 26 lutego 2009

"Ksiądz"

Dzisiaj przy okazji czytania o kryzysie wpadłem na określenie "white collars" i "blue collars" (białe kołnierzyki i niebieskie kołnierzyki), co od razu skojarzyłem z koloratką, czyli białą obrożą noszoną przez księży pod kołnierzykiem. Przez długie lata nie mogłem zrozumieć, dlaczego śnieżnobiałą obwódkę zwie się właśnie koloratką, co kojarzyło się z czymś kolorowym. Teraz dopiero wiem, że nazwa pochodzi od angielskiego "collar" - kołnierz(yk), obroża. Przy okazji przypomniała mi się komiczna sytuacja sprzed lat. Miałem wtedy wśród różnych bluz jedną dość dziwną, mianowicie całą czarną, ale z białą obwódką przy szyi. Na wysokości piersi był nawet jakiś biały napis, ale nie pamiętam jaki. Jechałem kiedyś gdzieś pociągiem, siedząc wśród jakichś kobiet w przedziale i czytałem czasopismo. Po wagonach chodził nielegalny handlarz piwem i przeszedł koło naszego przedziału, zachwalając swój towar. W tym momencie jedna z kobiet rzekła: - Jak oni się Boga nie boją, tak ludzi rozpijać proszę księdza! - Podniosłem wzrok, myśląc że jakiś ksiądz wszedł do przedziału, ale zobaczyłem tylko cztery pary damskich oczu skierowanych na mnie. Nie skojarzyłem z początku z niczym tego wzięcia mnie za księdza, dopiero po chwili przypomniałem sobie o mojej "koloratce" przy bluzie. Roześmiałem się serdecznie i wyjaśniłem, że nie jestem księdzem, na co usłyszałem: - niech ksiądz sobie nie żartuje z porządnych parafianek. No i wyniosłem się z przedziału, żeby nie zaczęły całować mnie w rękę. Wtedy jeszcze, zwłaszcza na prowincji i zwlaszcza przez kobiety ten zwyczaj był praktykowany. Innym razem stojąc w tej bluzie pod bankiem PeKaO SA, zostałem nagabnięty (też przez kobietę) konspiracyjnym szeptem: - czy ksiądz może ma dolary do sprzedania?

środa, 25 lutego 2009

Niszczenie biznesu

Kiedyś już pisałem o złodziejskich metodach banków, choć tylko na swoim przykładzie i chodziło o niewielkie obdzieranie mnie ze skóry. Tym razem sprawa jest bardzo poważna, ale widać jak na małym przykładzie miałem rację, wytykając bankowi brzydkie zagrania i podważając zaufanie do niego, jako instytucji finansowej. Przy okazji kryzysu wychodzi na jaw, że banki działające w Polsce (te z obcym kapitałem) według mnie szykowały od dawna zamach na złotówkę. Teraz jasne dla mnie jest, skąd był tak idiotycznie wysoki i nieuzasadniony kurs złotego. Wszyscy się cieszyli, a ja - nie ekonomista, nie specjalista, cały czas czułem jakiś smród i wiedziałem, że to musi pęknąć jak stary balon.
Czytam teraz opowieści polskich biznesmenów, jak to od jesieni tamtego roku banki namawiały ich na zabawę w CIRS (Currency Interest Rate Swap). W konkretnych 2 przypadkach chodziło o kombinację walutową: zobowiązania w euro przemienić na jeny japońskie, które wtedy stały słabo. Gdy kurs jena wzrastał, nasi biznesmeni traciłi. Straty sięgnęły milionów złotych, banki zaczęły domagać się pieniędzy i zamknęły im konta. Firmy upadły. Takich przypadków było wiele i w ten sposób z Polski wyprowadzono MILIARDY złotych i wyprowadza się nadal.
A doradcy bankowi, którzy gdy namawiali do "dobrego" interesu nie wychodzili prawie z ich firm, teraz jakoś nie kwapią się do spotkań, ani jakiejkolwiek pomocy.

wtorek, 24 lutego 2009

Obiadek na chybcika

Kiedyś zamieściłem w blogu spot o ryżu z sosem pomidorowym wraz z fotografią, ale wtedy był to sos z koncentratu, zasmażany i ze śmietaną. Dzisiaj, mając w pamięci pyszny smak sosu do zapiekanki ziemniaczanej (z krojonych pomidorów w puszce na smażonej cebuli), zrobiłem taki sam sos do ryżu. Z jedną tylko różnicą: dodałem do niego ząbek czosnku. Ryż jest japoński, więc pyszny, sos także; resztę pozostawiam bez komentarza.

poniedziałek, 23 lutego 2009

Dość tego!

Ostatnio w Norwegii trwają spory i deliberacje na temat muzułmańskich policjantek i zezwolenia na noszenie przez nie islamskiej chusty (hidżabu) w czasie służby i w umundurowaniu. Najpierw minister sprawiedliwości na to pozwolił, a następnie pod naciskiem wkurzonego społeczeństwa różnymi unikami się z tego wycofał. Oliwy do ognia dolał muzułmański działacz w Norwegii, który domagał się, żeby muzułmańska policjantka nie mogła aresztować mężczyzny, ani nie miała kontaktu z mężczyznami. To już jest całkowita paranoja i przykład debilnego pojmowania poprawności politycznej, która w krajach skandynawskich osiągnęła idiotyczny wprost poziom. Minister z początku ugiął się pod presją żądań muzułmanów i 23-letniej Keltoum Hasnaoui , Algierki z pochodzenia, której marzeniem zawsze było zostać policjantką. Gdy marzenie się spełniło, przyszła pora na charakterystyczną dla muzułmanów postawę roszczeniową co do ich praw religijnych w chrześcijańskich i tolerancyjnych krajach zamieszkania. Przecież jeśli decydujesz się być policjantką w kraju europejskim, to musisz nią być i nosić ten mundur z honorem, jak inne policjantki. Gdzie w policji w Europie miejsce na jakąkolwiek religię, doprawdy nie wiem. Islam zaczyna panoszyć się w Europie coraz bezczelniej i stawia coraz to nowe żądania. Protestujący Norwegowie stwierdzili wręcz, że następuje jawna islamizacja ich kraju.
Nie jestem ani katolikiem, ani ksenofobem, ani rasistą, ale norweska sytuacja mocno mnie wnerwiła. Przecież my, europejczycy, wyjeżdżając do krajów muzułmańskich, dostowujemy się do tamtejszych przepisów i obyczajów, żeby broń Boże nie urazić gospodarzy. Jeśli niemuzułmanie tam mieszkają, nie domagają się specjalnych dla siebie praw. Dlaczego więc muzułmanie, jeśli już decydują się na emigrację, nie mają się dostosować do przepisów danego kraju, który daje im pracę, dom i bezpieczeństwo? Nikt im nie zabrania budowy meczetów i praktykowania religii. A spróbowalibyśmy prosić o zbudowanie kościoła w Arabii Saudyjskiej, czy w innym muzułmańskim kraju. Jeśli takowe uzyskalibyśmy, to na pewno z licznymi obostrzeniami i uwarunkowaniami. A do wielu meczetów "niewierny" nie ma po prostu wstępu, a niekiedy w razie wejścia grozi mu śmierć. A my nie zabraniamy Arabom wstępu do kościołów, ani nie każemy im tam zdejmować nakrycia głowy. Niechże ta (za) śmiała policjantka, jeśli tak bardzo chce pod policyjną czapką nosić hidżab, pojedzie do Arabii Saudyjskiej, gdzie bycie policjantką szybko wybiliby jej z głowy, a najpewniej z pleców - publiczną chłostą. A może zechciałaby tam poprowadzić samochód? Ta zachcianka poprowadziłaby ją prosto do więzienia.
Całkiem niedawno Francja miała problem z żądaniami muzułmanów o pozwolenie na chodzenie do szkół ich dziewcząt w hidżabach. No chwila, jeśli całe państwo jest laickie i nie zezwala na ŻADNE symbole religijne w instytucjach państwowych, to w imię czego to państwo ma zezwalać na demonstrowanie w szkołach czyjejś odrębności religijnej? I tak właśnie w całej (zachodniej części) Europie strachliwi politycy z miękkim kręgosłupem krok po kroku ustępują coraz to nowym i bezczelnym żądaniom swych muzułmańskich obywateli, zapominając o tym, że każdy kraj zamieszkania tychże obywateli ma prawo do egzekwowania własnych praw, nie wtrącając się do obyczajowości, jeśli nie przekracza ona kodeksu karnego. Ale często "obyczajowość" ta przekracza nie tylko prawne, ale i ludzkie normy, np. kultywując tzw. morderstwa "honorowe", których ofiarami padają muzułmańskie dziewczęta, a ich katami są najbliżsi męscy krewni. Ale to następny, długi temat.

Dlaczego w tym zidiociałym europejskim świecie nie możemy powiedzieć prawdy?

czwartek, 19 lutego 2009

Tłusty czwartek










Odkąd zamieszkałem w Płaszowie - trochę z dala od rodzinnego domu, stałem się tradycjonalistą i kultywuję obyczaje, które w przeszłości czasem mało mnie obchodziły. Kupiłem więc dziś rano 3 pączki, z których jednego już zjadłem w oczekiwaniu na upieczenie się zapiekanki. Potrawa ta nie ma nic wspólnego z Tłustym Czwartkiem, po prostu od paru dni chodziła mi po głowie. Prawdopodobnie kiedyś już pisałem o jej przyrządzaniu, ale że składniki można dowolnie komponować, opisuję dzisiejszą. Jej podstawowym elementem są ugotowane i pokrojone w plasterki ziemniaki. Na warstwę ziemniaczanych talarków układam plasterki kiełbasy, jajek na twardo i pieczarek. Między to wrzucam kawałki żółtego sera i znowu ziemniaki. Każdą warstwę polewam wcześniej przygotowanym sosem z krojonych pomidorów na przyrumienionej cebuli. Oczywiście pieczarki i jajka wymagają posolenia i posypania pieprzem. Ziemniaki były posolone w trakcie gotowania. Gdy prodiż wypełni się po brzegi, nakładam ostatni raz sos pomidorowy i 4 plasterki sera, który akurat mi się nieco podstarzał. Całość piekę ok. 50 minut do godziny.
Pyszności. Prodiż jest dość duży, więc zawsze zakładam, że zapiekanki wystarczy na 3 dni. Niestety - z powodu tej pyszności zawsze wystarcza jej tylko na 2 dni. A brzuch rośnie.

środa, 18 lutego 2009

Mnie już nie dotyczy

Od jutra zacznie się zjazd najwyższych rangą szefów NATO w Krakowie, a już od dzisiaj zaczyna się koszmar dla użytkowników ulic naszego miasta. Cała ta generalicja (większość) będzie mieszkać w "Sheratonie" na Powiślu, ale nie tylko ta ulica będzie (albo już jest) zamknięta dla ruchu. Wiele innych ulic będzie wyłączonych z ruchu, objazdy, zakazy postoju i zatrzymywania etc., etc. Cieszę się, że już nie jestem taksówkarzem.

P.S. 19 lutego - sprostowanie. Ten zjazd nie jest wojskowy. Oczywiście jakieś "generały" tu będą, ale przede wszystkim ministrowie obrony wszystkich krajów członkowskich NATO.

Tumaństwo z nieczytelnictwa

Czytałem wczoraj wynurzenia młodego rysownika komiksów. Wspomina on m. in. że w szkole robił straszne błędy ortograficzne (i robi do dzisiaj), ale w krótkim czasie zaopatrzył się w zaświadczenie lekarskie o dysgrafii i mógł dalej bezkarnie bazgrać jak chciał. Dodał że było to w modzie i połowa uczniów takie zaświadczenia posiadała. Dla mnie to jest czysty objaw lenistwa i debilizmu wynikającego z nieczytania książek. Wybierają komputer, ale zamiast uczyć się, grają całymi dniami (i nocami), ewentualnie namiętnie komunikują się na gadu-gadu, oczywiście w najmniejszym stopniu nie zważając na ortografię. A nauczyciele? Niektórzy to też debile.
Nie byłem prymusem;
raczej leniem, ale ortografia nie stanowiła dla mnie najmniejszego problemu. I wcale nie wkuwałem żadnych zasad i regułek, po prostu czytałem masę książek i pisownię poszczególnych "trudnych" wyrazów miałem w głowie, zakodowaną wzrokowo przy czytaniu. Pamiętam, że gdy czasem miałem jakieś wątpliwości co do jakiegoś słowa, pisałem obok siebie jego dwie wersje i wzrokowo bezbłędnie wybierałem prawidłową. A teraz bąki i ich rodzice wymyślają sobie świstki o dysleksji, dysgrafii itp., zamiast wziąć się do nauki ojczystego języka. Owszem, na pewno może się zdarzyć uczeń z dysleksją bądź dysgrafią, ale nie pół szkoły! A do książek matoły!

poniedziałek, 16 lutego 2009

Przedmuchany balon

Specjaliści rozmaitej maści biadolą i debatują nad wielkim i postępującym spadkiem wartości złotego, a ja - prosty facet, ekonomicznie niewykształcony od dawna swoim bliskim mówiłem, że nasza złotówka jest nienaturalnie i idiotycznie droga. Głupole ekonomiczni cieszyli się, jakby im kto w kieszeń napluł, a ja wiedziałem że to się musi skończyć i obudzimy się z ręką w nocniku. Jak to możliwe - mówiłem - że w kraju szaleje bezrobocie, bieda piszczy, a złotówka mocna jak dolar i coraz droższa? To nadmuchiwanie (sztuczne i nie wiem przez kogo) jej wartości musiało się skończyć nagle i boleśnie. Teraz "specjaliści" jęczą, płaczą i deliberują.

Polacy, to Polacy. Jak zwykle i co roku, gdy nie ma śniegu, zewsząd słychać jęki i narzekania - jaka ta zima brzydka, jakie te święta bez śniegu niefajne itd. A teraz, gdy śniegu nawaliło według ich marzeń, słyszę jęki i biadolenia - jak jest strasznie, jak źle jeździć autem, jaki to kłopot w ogóle i że już mają dość zimy. I tak co roku. Nie mogę tego słuchać. To samo będzie latem. Gdy będzie chłodno, wszyscy będą jęczeć że zimno. Jeśli tylko nadejdą upały, zaczną się jęki i tęsknoty za chłodem. Zawsze im źle.

Przez to zamiłowanie rodaków do świętowania przedłużonego wypadły co najmniej 3 dni zajęciowe z rozkładu zajęć w CJUJ i semestr na kursie japońskiego był niekompletny i skurczony. Bo: Wszystkich Świętych (1 listopada) wypadał w sobotę, ale zajęcia w poniedziałek nie odbyły się. Bo: wigilia Bożego Narodzenia i sylwester wypadał w środę, ale w 2 poniedziałki nie było zajęć z powodu świąt i Nowego Roku. Przecież to były zwykłe, robocze dni i w normalnym kraju wszystko wtedy funkcjonuje jak należy. Ale nie u nas, w tym przebogatym kraju.

Jaki kryzys?

Niektóre nasze firmy absolutnie chyba kryzysu nie czują. Wysnuwam ten wniosek na podstawie ilości i częstotliwości reklam w TV. Przecież takie reklamy to wielkie koszty, więc jak się to ma do kryzysu? Czytałem w prasie, że w innych krajach kryzys poznaje się właśnie po zmniejszonej ilości i krótszych reklamach w TV. A u nas nic się nie zmienia. Cholerne reklamy jak szły, tak nadal idą w tasiemcowych i ryczących blokach reklamowych. Jaki kryzys?

niedziela, 15 lutego 2009

Aneks zaległy

9 lutego pisałem w spocie "Spacer do LIDLA" o homarcach. Informuję uprzejmie, że inna nazwa tego skorupiaka to langustynka.

sobota, 14 lutego 2009

Zapowiedź koszmaru

Sypało całą noc i sypie nadal. Już jest co najmniej 30 cm śniegu i będzie więcej. Teraz jest biało i pięknie, ale jestem zdegustowany i czarno to widzę. Przecież jak zwykle nadejdzie ocieplenie i to jak na złość nagłe i duże. Czy muszę tłumaczyć co się stanie z taką ilością śniegu w nieodśnieżanej okolicy? Przewiduję błotno-wodno-ślizgawicowy koszmar na koniec zimy.

Niespodziewanie nastąpił dla mnie koniec zajęć. Uniwersytet oczywiście robi sobie ferie w przerwie semestralnej, czego nie brałem pod uwagę. Co prawda zaproszony jestem na jedno początkowe "posiedzenie" następnego semestru, ale chyba nie skorzystam. 4 marca mam termin w Urzędzie Pracy i chcę się skupić teraz na możliwościach zatrudnienia.

piątek, 13 lutego 2009

Polak potrafi

Wczoraj policja zatrzymała do kontroli drogowej wielką ciężarówkę z naczepą, wiozącą wielki czołg. Był też telefon na komisariat policji z punktu skupu złomu, do którego dotarła inna ciężarówka z czołgiem. Ani jeden samochód, ani drugi nie był wyposażony w odpowiednie dokumenty przewozu i ewentualnej sprzedaży czołgów na złom. Okazało się, że w drodze były jeszcze dwie takie ciężarówki z czołgami na naczepach. Szybko wyszło na jaw, że dwa czołgi T-34 i dwa T-55 zostały skradzione z poligonu wojskowego, gdzie jako wycofane z eksploatacji (T-34 już historyczne) służyły za strzelniczy cel helikopterom bojowym. Złodzieje wynajęli legalne firmy z ciężarówkami i potężnym dźwigiem, bo za tyle ton żelastwa po 60 groszy za 1 kg spodziewali się sporej sumy (ok. 16 tys. zł za jeden czołg). Ale gdzie umiar i rozsądek? Co prawda właściciele firmy transportowej i dźwigowej uznali złodziei za cywilnych pracowników Agencji Mienia Wojskowego (a wojsko często sprzedaje niepotrzebny sprzęt), ale żeby jechać bez "papierów" z czołgami do zwykłego punktu skupu, to trzeba naprawdę być ryzykantem, albo wariatem. Ponadto z wypowiedzi specjalisty w tej dziedzinie dla TV wynika, że gdyby złodziejom udało się skontaktować z kolekcjonerami broni z zachodniej części Europy, mogliby uzyskać ogromną kwotę. Za skompletowany T-34 nawet do 1 miliona euro, a nawet w przypadku braku jakichś elementów - na pewno nie cenę złomu. Złodzieje wykazali się i pomysłowością i głupotą, ale udowodnili, że Polak potrafi...

czwartek, 12 lutego 2009

Kot żydowski

Podczas moich pobytów w Japonii widywałem często tamtejsze koty, zarówno posiadające ogon cały lub w szczątkowej postaci, jak i te urodzone bez niego. Koty domowe, czasem uwiązane na sznureczku przy progu, ale także te bezpańskie, zamieszkałe w parkach i dokarmiane przez dobrych ludzi. Przy okazji naszych podróży z Ayano obserwowaliśmy koty słowackie, węgierskie (budapeszteńskie), litewskie (wileńskie), niemieckie (berlińskie), ukraińskie (lwowskie i drohobyckie). W Krakowie oczywiście na co dzień widujemy mnóstwo kotów, ale gdziekolwiek pojedziemy, one też tam są. Utkwił nam w pamięci wspaniały rudy kot góralski (Zakopane), były też koty nadmorskie w Ustce, gdzie zaobserwowaliśmy też nocne mewy. Za pośrednictwem internetowej kamerki od czasu do czasu widuję amerykańskiego kota mojej córki. Przedwczoraj oglądałem w TV wstrząsający dokument o żołnierkach izraelskich. Tak, o żołnierkach, bo w Izraelu dziewczęta odbywają obowiązkową służbę wojskową na równi z chłopcami. Opowieści żołnierek były przejmujące i widać było, że u niektórych z nich trauma pozostanie być może na zawsze. W pewnym momencie na ręce mówiącej do kamery dziewczyny wskoczył sympatyczny kot. Tak więc choć na odległość, w owej chwili zobaczyłem żydowskiego kota i to poprawiło trochę mój nastrój. Rozśmieszyło mnie to, że w myślach nazwałem go od razu kotem żydowskim, a nie izraelskim. I zaczęło się idiotyczne rozmyślanie: czy koty ortodoksyjnych Żydów karmione są koszernie?
Koniec tych rozważań, muszę jeszcze przejrzeć notatki; dzisiaj wyjątkowo mam dodatkowe zajęcia w południe i za godzinę muszę wyjść z domu.

środa, 11 lutego 2009

Jaśnie Pani Rolka

W PRL brakowało wszystkiego, obok mięsa i cukru, także papieru toaletowego. Papier w ogóle w czasach bez internetu był materiałem strategicznym - jako podstawowy nośnik informacji i narzędzie walki politycznej. Mimo wszystko do dzisiaj nikt nie umie konkretnie wyjaśnić powodów jego ewidentnych niedoborów. Przede wszystkim dla komunistycznych władz ważniejszy był plan centralny niż potrzeby ludności. Ustalenia władzy ludowej, dlaczego brakuje papieru toaletowego, były proste: papieru brakuje, gdyż jest go za mało. Żeby było więcej, trzeba mniej zużywać (hihi).
W tamtych czasach widok ludzi obwieszonych "naszyjnikami" z rolek papieru nikogo nie dziwił, ani nie śmieszył, raczej wzbudzał zazdrość. Pamiętam, że w budynkach użyteczności publicznej, wyłożony w toaletach papier znikał błyskawicznie i nigdy go nie było. W szaletach publicznych, kinach czy restauracjach porcje papieru wydzielały babcie klozetowe (po uiszczeniu opłaty). W drugiej połowie lat 80-tych na wrocławskich ulicach pojawiły się krasnoludki z Pomarańczowej Alternatywy, którą założył i dowodził Waldemar Frydrych zwany Majorem - twórca surrealizmu socjalistycznego. Na murach miejskich zawisły ulotki "Kto się boi papieru toaletowego?", a "Krasnoludki " w pomarańczowych czapeczkach biegały obwieszone rolkami papieru. Sam Frydrych z girlandami papieru na szyi jeździł na rowerze, a wszystkich ich gonili milicjanci. Między ludźmi biegał pies z kokardą z papieru toaletowego i oszczekiwał milicjantów, którzy nie mogli do niego podejść. Za to wyżywali się na ludziach bijących brawo psu, wypisując im mandaty. We Wrocławiu odbywała się wtedy impreza w rodzaju festiwalu teatrów ulicznych, a zagraniczni aktorzy nie mogli się połapać, czy biegający z pałkami milicjanci też są uczestnikami happeningu.
Dla mnie w tamtych latach porażające było to, jak wielka część społeczeństwa nie czuła tego, w jakim absurdalnym kraju żyjemy. Nawet dla części mojej rodziny, nie kochającej przecież komuny, wstydliwe było to, że staję przed sądem lub kolegium, a nie widzieli, że stawiam opór absurdalnej władzy. Nie czuli mojego buntu, tak jak wielu ludzi nie rozumiało Pomarańczowej Alternatywy. Jednak tacy ludzie jak Waldemar Frydrych na wesoło otwierali oczy wielu innym.

wtorek, 10 lutego 2009

Spacer do LIDLA




Poszedłem dzisiaj na zakupy do LIDLA, dla odmiany i dla spaceru - tam jest kawałek drogi, a choć chłodno, to sucho i słonecznie. Myślałem że na miejscu wymyślę coś na szybki obiad (w czwartek mam dodatkowe zajęcia w porze obiadowej), ale rewelacji w tym temacie nie było. W innym sensie rewelacje były w postaci homarców. Tak! Były jakieś zamrożone stworzenia pod nazwą "homarzec", ale przypominały raczej wydłużone wielkie krewetki. Według wywieszki z ceną homar też tam miał być, ale nigdzie go nie zauważyłem, a przecież powinienem; to duży skorupiak. Cena za opakowanie homarców i homarów - 26,99 zł. Dość duże pudełko, a w nim może z tuzin (chyba) homarców. Były też pudełka z krewetkami w cieście. Lubię krewetki, ale nastawiony byłem na szybkie i niedrogie gotowanie, a cena była zbliżona do homarców. Oczywiście wiem, że skorupiaki były stosunkowo tanie, jak na takie specjały w polskich warunkach, ale wolałem kupić kiełbaski pieprzowe (40 dkg) za niecałe 8 zł i ser camembert za również niecałe 3 zł. Kiełbaski spróbuję i na surowo i podsmażone. A serek na chlebek.

poniedziałek, 9 lutego 2009

Prawo serii po krótkiej przerwie




Pisałem niedawno o prawie serii z nieoczekiwanymi wizytami w nieodpowiednim czasie. Prawo serii zadziałało jeszcze w sobotę. Nietypowo, bo emisariusze Jehowy chodzą po domach zwykle w niedzielę. Tym razem gdy obierałem ziemniaki na obiad, rozległo się pukanie do drzwi i w progu stanęła para sympatycznych ludzi, którzy przedstawili się jako Świadkowie Jehowy. Odpowiedziałem szybko, że jestem raczej areligijny, ale oni grzecznie namówili mnie do przyjęcia "naukowej" broszurki. Można w niej przeczytać trochę ciekawych informacji, jak np. o budowie dziobu tukana, czy opowiadanie o swoim życiu Indianina ze szczepu Czarnych Stóp, albo o problemach z wodą na świecie. Wszystko jednak podszyte jest sugestią o woli bożej, a Indianin został wręcz ocalony wraz z rodziną przez przystąpienie do amerykańskiej kongregacji Świadków Jehowy. Poczytać można.

sobota, 7 lutego 2009

Złodziejskie rachunki

Spółdzielnia mieszkaniowa w Zgorzelcu (miasto na granicy polsko-niemieckiej) nalicza opłatę za korzystanie z windy wszystkim lokatorom, nawet tym mieszkającym na parterze, którzy nawet nie wiedzą, jak ta winda wygląda od środka. Czyste złodziejstwo.
Kiedyś rachunki za wodę obliczano na podstawie metrażu zajmowanego mieszkania. Bzdura. po protestach zaczęto wyliczać zużytą wodę wg ilości osób zajmujących mieszkanie (5 m3 na osobę miesięcznie) i też nie było to sprawiedliwe. Dopiero zamontowanie wodomierzy rozwiązało sprawę.
Kwestia śmieci w blokach jest objęta ryczałtem, natomiast w przypadku takich prywatnych domków wielomieszkaniowych, każdy lokator ma podpisać umowę z MPO na dzierżawę pojemnika na śmieci, opróżnianego przez tą firmę np. raz w tygodniu. Jest to też głęboko niesprawiedliwe, bo w imię czego ja - samotnie mieszkający, mam tyle samo płacić za usługi MPO, co pięcioosobowa rodzina? Oni wyrzucają co drugi dzień worek śmieci, a ja raz - dwa razy na miesiąc. Ja segreguję śmieci, ale nie zauważam tego u sąsiadów. W wyniku takiego złodziejskiego układu, którego nikt nie ma zamiaru zmienić, nie podpisałem nigdy umowy z MPO, a swoje śmieci wyrzucam (raz w miesiącu - reklamówka) do śmietnika spółdzielczego. Nie dam się bezczelnie okradać.

piątek, 6 lutego 2009

Okrągły Stół

Dzisiaj jest 20 rocznica Okrągłego Stołu. Szanownym japońskim czytelnikom wyjaśniam, że 20 lat temu najważniejsi przedstawiciele oficjalnej komunistycznej władzy, opozycji i Kościoła zasiedli przy zrobionym specjalnie na zamówienie ogromnym okrągłym stole, żeby negocjować warunki dalszych losów Polski. Wtedy to komuniści praktycznie oddali władzę w ręce opozycji. To była moim zdaniem bezkrwawa rewolucja na siedząco. Jednak wydarzenie to widziane jest jest przez różnych ludzi w bardzo różny sposób. Przeciwnicy uważają je nawet za zdradę, co jest oczywistą bzdurą. Jest bardzo wiele punktów widzenia, których objaśnienie tutaj nie Polakom byłoby pracą na kilkadziesiąt stron.

Wczoraj w Sejmie odbyło się rocznicowe posiedzenie, na którym obecny był nawet generał Wojciech Jaruzelski - autor stanu wojennego, a także wielu innych uczestników pamiętnych obrad.

Teraz oglądam spotkanie Lecha Wałęsy z młodzieżą i nauczycielami.. Słyszę co mówi (bez kartki) i jak odpowiada na pytania. Dużo lepiej i mądrzej, niż za czasów swojej prezydentury - lata doświadczeń dodają rozsądku. Spodobało mi się jedno jego stwierdzenie, a właściwie wspomnienie z Berlina, gdy ktoś z Niemców w jego obecności gloryfikował obalenie Muru Berlińskiego. Wtedy Wałęsa uprzytomnił Niemcom niemożliwość takiej sytuacji bez wcześniejszych działań Solidarności, a także co byłoby z burzeniem Muru, gdyby to nie Gorbaczow był panem na Kremlu. Przypomniał też Niemcom, że ich "walka" polegała głównie na ucieczce ze wschodnich landów na zachód. Polacy siedzieli w zamkniętym kraju i naprawdę walczyli.
Dobrze się dzieje, że ktoś o tych sprawach z młodzieżą rozmawia, bo coraz więcej młodych ludzi nie wie nawet kiedy był stan wojenny, ani co to w ogóle było. O czym rozmawia się w ich domach? Czy w ogóle się rozmawia? Chyba nie, rodzice nie mają czasu. Wiedzy chyba też nie.

P.S. To "spotkanie" to był wykład Lecha Wałęsy w Wyższej Szkole Humanistyczno-Ekonomicznej, na temat wkładu Polski w zjednoczenie Europy.

P.S.2 Wałęsa o obecnym prezydencie: "...Kaczyński? był wtedy daleko od ważnych spraw. Nie miał nic do gadania. Przynieś, podaj, pozamiataj..." hi hi ha ha.

Ajaj, zima!

Naprawdę można "pęc" ze śmiechu, gdy się widzi przerażenie i niemoc Anglików w obliczu nagłych opadów śniegu. Parę centymetrów białego puchu sparaliżowało Londyn i kawałek Anglii. Nie kursowały (wcale) autobusy i częściowo metro. 25 % londyńczyków w ogóle nie dojechało do pracy, a większość z tych co dotarli, mocno spóźniona. Natomiast dzisiejszej nocy w okolicach Londynu spadło ok. 30 cm śniegu, co jest już prawdziwym kataklizmem. Rzecznik władz na zarzuty bezradności odpowiedział: "...nie jesteśmy w Moskwie...". Nie jesteście, ale trochę piasku i soli zawsze można mieć i posypać. I od czego są zimowe opony? O pługach śnieżnych nie mówię, bo chyba nawet nie wiedzą co to jest. Niech się uczą.

czwartek, 5 lutego 2009

Spiesz się powoli


Oto skutki pośpiechu (wczoraj) przy gotowaniu obiadu.

Musi być żabą

Dookoła miasta na Śląsku zbudowano obwodnicę. Wszystko fajnie, ale okazało się że droga ta przecina szlak corocznych wędrówek żab na miejsca wiosennych godów. Przekroczone zostało prawo o ochronie środowiska, a żabom grozi masowe wymordowanie przez samochody. Po zbadaniu sprawy i dokumentacji, działacz ochrony środowiska zgłosił do prokuratury fakt popełnienia przestępstwa (przepisy o ochronie przyrody). Jakież było jego zdumienie i rozgoryczenie, gdy otrzymał odmowę przyjęcia zgłoszenia. Prokuratura odmowę umotywowała tym, że zgłoszenia powinna dokonać osoba pokrzywdzona. Kto jest poszkodowany? Żaby. Nie mówią i nie piszą, więc w żabę powinien zamienić się ich obrońca.
Debilizm prokuratora w "państwie prawa" pozostawiam bez komentarza.

Państwowy gangster

Pewna kobieta w średnim wieku po rozwodzie z mężem wg sądowego orzeczenia miała zwrócić byłemu mężowi koszty sądowe w wysokości 236 zł. Gdy dostała wezwanie do komornika, pojechała tam swoim fiatem UNO. Ten zapytał ją, czy zapłaci na miejscu należność gotówką. Pani odmówiła, prosząc komornika o potrącenia jej tej kwoty z zarobków w miejscu pracy. Pan komornik też odmówił i zażądał oddania kluczyków od samochodu, ogłaszając ustnie zajęcie pojazdu na poczet należności (236 zł !!!). Zdenerwowana kobieta wyszła z komorniczego urzędu chcąc odjechać swoim UNO. Samochodu jednak nie było w miejscu, gdzie go pozostawiła. Został zabrany za jej plecami, podczas jej rozmowy z komornikiem, prawdopodobnie przez jego pomagierów-gangsterów. Kluczyków nie mieli, więc było to ewidentne włamanie. Poszkodowana złożyła skargę do sądu na komornicze działania, ale bez skutku. Po upływie pół roku komornik zajął jej konto bankowe, a do kobiety wysłał wezwanie do odbioru samochodu. Samochód przed urzędniczą grabieżą wart 14 tysięcy zł, teraz przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. W tapicerce zagnieździły się myszy i wszędzie pełno było ich odchodów, po szybach (od środka) pełzały ślimaki, a całość była mocno pordzewiała. Po miesiącach walki w sądzie o odszkodowanie i ukaranie komornika-bandyty samochód jeszcze bardziej zniszczał i nadaje się teraz do kasacji. Odszkodowania nie ma, pan komornik pozostaje bezkarny i pracuje nadal na swoim stanowisku. Poszkodowanej nikt nie wyrówna strat, ani jej nie przeprosi. A ja co chwilę słyszę, że Polska jest państwem prawa. Gówno prawda.

Żółknące nadzieje

Pierwszy nowy pączek storczyka zżółkł i odpadł. Jak widać z drugim i trzecim będzie to samo. Może czwarty i piąty wreszcie da mi jakąś satysfakcję?

wtorek, 3 lutego 2009

Inna przyczyna

Wczoraj naprawiłem syfon przy kuchennym zlewie. Od dłuższego czasu leciała z niego woda do szafki z kubełkiem na śmieci i rupieciami, ale odkryłem to niedawno. Widać było tylko część wilgoci, bo przecież zabudowany na stałe kredens nie pozwala na zbadanie sytuacji za nim. Cieszyłem się, że z powodu łagodnej zimy, w tym roku nie przyszły myszy. Ale przyczyna może być zupełnie inna; może woda zalała tajny tunel, przez który myszy dokonywały corocznej inwazji na moje skromne królestwo?

Skandal




W tym naszym kraju wszystko jest możliwe, ale trudno mi pogodzić się z tym, że państwową telewizją rządzi gówniarz o faszystowskich poglądach i neonazistowskim rodowodzie.31-letni Piotr Farfał (w miejscu pracy nazywany "Farfoclem") jeszcze przed maturą wydawał neonazistowskie pismo "Front" (fragmenty na zdjęciach), związany był z bojówkami skinheadów i pseudokibiców, biorąc udział we wszelkich zadymach z policją i grupami liberalnymi. Potem dla kariery zdradził swoich towarzyszy i przeszedł do Wszechpolaków, czyli młodzieżowej agresywnej przybudówki LPR Romana Giertycha. Wszechpolacy to zreaktywowana przedwojenna organizacja o zabarwieniu faszystowskim, przede wszystkim antysemicka, nacjonalistyczna i ksenofobiczna. Za rządów PiS Kaczorów + LPR Giertycha + Samoobrona Leppera TV publiczna stała się tubą propagandową PiS-u i tak pozostało. Jednak niedawno zaczęły się wewnętrzne walki między niedawnymi koalicjantami i Samoobrona z LPR-em zaczęła wygryzać z TV ludzi PiS-u. TV publiczna przez kilka miesięcy pozostawała bez zarządu, aż wreszcie prezesem tej bardzo ważnej instytucji nagle został neonazista Farfocel. Dla porządnych ludzi to szok. Pracownicy TV początkowo zadrżeli, ale teraz chwalą prezesa, bo ich nie pozwalniał i o dziwo nie pościągał zbyt wielu swoich kolesiów Wszechpolaków. No cóż, miała Austria i wstydziła się swojego Joerga Heidera, powstydźmy się teraz my Farfocla.

P.S. Radzie Nadzorczej i innym instancjom nadrzędnym nie przeszkadza nawet fakt przyłapania kiedyś i sfotografowania na imprezie w pubie Piotra Farfała gdy wyrzucił do góry prawą rekę w hitlerowskim pozdrowieniu "Heil Hitler".

niedziela, 1 lutego 2009

Wyścigi wielbłądów

We wczorajszym "Galileo" (TV program popularno-naukowy) z zainteresowaniem oglądałem publikację o wyścigach wielbłądów w Dubaju (Emiraty Arabskie). Widziałem kiedyś takie zawody, ale wielbłądów dosiadali arabscy (w Kabulu afgańscy) dżokeje. Jednak od paru lat zabroniony jest udział w takiej imprezie ludzkich zawodników. Zakaz ten spowodowany jest faktem, że w pogoni za zredukowaniem wagi dżokeja, na wielbłądach w gonitwach jeździli tylko mali chłopcy, nawet 5-letni. Badania wykazały wielką szkodliwość takiej szaleńczej jazdy dla zdrowia małoletnich zawodników i od tych paru lat na grzbiecie wyścigowych dromaderów zasiadają roboty. Są to małe, półmetrowej może wysokości figurki, zaopatrzone w głośnik i silniczek od wkrętarki do śrub. na końcu osi silniczka zamocowany jest palcat, czyli bacik na wielbłąda. Właściciel dromadera biegnącego w stawce za pośrednictwem radiotelefonu rzuca komendy, a zwierzę rozpoznaje jego głos. W razie potrzeby, za pośrednictwem fal radiowych uruchamia silniczek z palcatem, który smaga wielbłąda po grzbiecie. Co ciekawe, każdy robocik przed wyścigiem spryskiwany jest ludzkim zapachem (?), żeby wielbłąd nie bał się "ciała obcego". Również ciekawe jest to, że chociaż Arabowie wymyślili cyfry, których używa cały świat, wielbłądy nie mają numerów. Żeby je rozróżniać w czasie wyścigu, specjalny pracownik toru sprayem znakuje wielbłądzie szyje odpowiednimi symbolami.
Przy torze wyścigowym jest mała trybuna, ale na białych skórzanych sofach zasiada niewielu widzów. Ta część publiczności ogląda start bezpośrednio, a dalszy ciąg na telebimach. Większość wraz z właścicielami wielbłądów jadą samochodami równolegle z biegnącymi zwierzętami specjalną drogą wzdłuż toru, który ma dystans 4 km. O oczywiście w czasie tej jazdy dopingują przez radio swoich pupilów, od czasu do czasu smagając obrotowym bacikiem. Na zwycięzcę czeka nagroda 20 tys. dolarów, ale zaraz za metą właściciele i ich pracownicy muszą znaleźć sposób na zatrzymanie wielbłądów, bo nie wiedzą one, że to koniec wyścigu. Są specjalne zapory, ale i tak trzeba nie lada umiejętności, żeby złapać rozognione walką dromadery.
Kariera wyścigowego wielbłąda zaczyna się w wieku 2 lat, kiedy zaczyna on treningi, biegając między dwoma innymi "starymi wyścigowcami", żeby przyzwyczaić się do biegu i walki na torze.
To bardzo cenne zwierzęta, których wartość zaczyna się od 60 tysięcy złotych (lektor podawał sumy tylko w złotówkach) bez górnej granicy. Jak do tej pory rekord zapłaconej ceny za wielbłądziego championa to kwota 9 mln złotych (!).