wtorek, 29 września 2009

Aneks

Na zdjęciu butelka benedyktyńskiej nalewki robionej według starych receptur. Dostępna w sklepie klasztornym. Benedyktyni uruchomili takie sklepy także poza opactwem w Polsce, a w planie są placówki zagraniczne.

Najstarsze opactwo






W Tyńcu, w administracyjnych granicach Krakowa, na prawym brzegu Wisły, na wapiennej skale stoi klasztor benedyktynów, będący najstarszym opactwem w Polsce. Pierwszym historykiem, który podał datę założenia tynieckiego opactwa był słynny kronikarz, Jan Długosz. W jego zapiskach figuruje data 1041 r., niestety bez podania źródeł. Najstarszy dokument tyniecki pochodzi z ok. 1124 r. i jest potwierdzeniem praw do posiadłości, jakie klasztor wówczas posiadał. Długo przed benedyktynami żyli osiadli tu Celtowie, o czym świadczą archeologiczne wykopaliska. Mnie interesuje różnica w wyglądzie opactwa, a konkretnie kształt wież. Wiadomo, że pierwsze zabudowania murowane musiały być w stylu romańskim. Z upływem wieków wieże nabrały cech barokowych, co widać na obrazach z XVIII wieku. Opactwo przeżyło w XIV wieku próbę zniszczenia przez zwolenników czeskiego króla Wacława II, potem najazd hord tatarskich w XVII w., a następnie zawirowania konfederacji barskiej, kiedy to klasztor zamieniono w twierdzę. Czytam teraz dokładnie materiały historyczne na ten temat, ale nigdzie nie ma wzmianki, kiedy i jak konkretnie wieże z romańskich stały się barokowe i kiedy barokowymi być przestały. Bo przecież według mnie obecnie raczej przypominają budowle romańskie. Poza tym zniknęła gdzieś trzecia wieża, widoczna na starych obrazach.
W opactwie braciszkowie zakonni prowadzą teraz pokoje gościnne dla chcących zakosztować klasztornej ciszy i skupienia. W przeciwieństwie do dawnych czasów, kobiety również z gościny mogą korzystać. Jest tu też muzeum z przedmiotami wydobytymi przez archeologów pod klasztorem i w okolicy, a także sklep z wyrobami zakonników: nalewkami, wędlinami itp.
W czasach zaboru austriackiego zakon został skasowany, majątek skonfiskowany. Opactwo popadło w ruinę. Na zdjęciu czwartym od góry widać zrujnowany klasztor w 1930 roku, do którego w 1939 roku powrócili benedyktyni. Na pierwszym zdjęciu opactwo widziane dzisiaj, chyba z pokładu wiślanego statku spacerowego, na drugim i trzecim - na XVIII-wiecznych obrazach, na piątym przedmioty w muzeum klasztornym, na ostatnim - dzisiejsi zakonnicy na modlitwie.
Do Tyńca można pojechać autobusem miejskim, a nawet popłynąć tramwajem wodnym, lub statkiem spacerowym spod Wawelu. Tramwaj wodny ma "przystanki" na trasie.

poniedziałek, 28 września 2009

Gotowe


Dzisiejszy obiad bez ziemniaków, ale z słonecznikowym chlebem. Ziemniaki jutro.

Wegetarianizm z obrzydzenia



Parę dni temu wybuchła afera z 26-letnim mięsem sprowadzonym ze Szwecji i podawanym w różnych potrawach dorosłym i dzieciom w domach opieki, domach dziecka, a także w niektórych jadłodajniach. Było to mięso liofilizowane, czyli poddane specjalnemu procesowi pozbawiające je wody i puszkowane, niemniej jednak nienadające się spożycia. Świadczy o tym fakt, że tych puszek przeznaczonych dla wojska Szwecja pozbyła się puszek z datą produkcji Anno Domini 1983, z zastrzeżeniem, że przeznaczone będą wyłącznie na karmę dla zwierząt. Nikt tego już dalej nie kontrolował, więc polscy "biznesmeni" spryciarze sprzedawali je następnie placówkom szukającym z konieczności taniej żywności dla swoich podopiecznych, oraz drugim spryciarzom - właścicielom niektórych knajpek. No i wędrowało to "pyszne" mięsko w pierogach i gołąbkach do brzuchów nieświadomych konsumentów. Nikt nie zachorował ani nie umarł, ale kontrola wykazała, jakie to było paskudztwo.
Miałem przyrządzić jak zawsze paprykę faszerowaną m.in. kiełbaską, ale po tym wszystkim z obrzydzenia postanowiłem poprzestać na cebuli, pieczarkach, pomidorach i żółtym serze.

niedziela, 27 września 2009

Łowcy głów

Właśnie oglądam kolejny odcinek filmowego dokumentu Wojciecha Cejrowskiego "Boso przez świat". Tym razem wybrał się na tereny łowców głów, Aszuarów. Mógł tam przybyć wyłącznie jako osoba zaproszona, tam nie można zjawić się ot tak sobie. To jedyny obszar w Ameryce Południowej, gdzie do dzisiaj absolutnie nie są wpuszczane żadne firmy naftowe, a mieszkańcy mówią o nim "Państwo Aszuarów". Kiedyś byli oni łowcami głów na co dzień, teraz są nimi od święta. Po prostu czasem im się zdarza, że upolują potajemnie człowieka i spreparują jego głowę do wielkości piłki bejsbolowej. Powitanie jest ceremonialnie długie, każdy z ważniejszych mieszkańców wioski musi przemówić, a do powiedzenia ma dużo. Nie ważne jest zrozumienie treści przemowy, ale wysłuchanie jej. Potem kobiety częstują chichą (indiański napój alkoholowy 1 - 3% z kukurydzy lub innych roślin), co jest dla Cejrowskiego i kamerzysty kłopotliwe, po pierwszej miseczce napoju ma w ręce następną i następną: każda kobieta chce częstować swoją chichą, bo każda robi ją trochę inaczej. Ile można tego wypić? Następnie widzę, jak mężczyźni rozmawiają, przekrzykując się nawzajem. Podobnie jak w powitalnej przemowie, nie chodzi o wysłuchanie treści, ale o wyrażenie i wyrzucenie emocji. To ma swoje znaczenie; w przeszłości wybuchały tu krwawe wojny z powodu tłumienia emocji. Teraz też jest taka możliwość. Aszuarowie chodzą spać bardzo wcześnie, ale równie wcześnie wstają, około drugiej nad ranem. Chodzą po ciemku, chrząkają, rzygają (jak mówi Cejrowski), piją chichę. Do świtu jeszcze 4 godziny, a oni już nie śpią. Dlaczego? To stary zwyczaj, żeby być na nogach i w pogotowiu do odparcia wroga. Zaraz zobaczę polecany przez Cejrowskiego film o jeziorze tysiąca kajmanów.

sobota, 26 września 2009


Przedwczoraj w wiadomościach TV pokazano kota z Pensylwanii w USA o imieniu Wilber. Kot jak kot, ale sposób jego siedzenia był tak niekoci, że nie byłem w stanie narysować go poprawnie. Ma on zwyczaj siadywania na podłodze jak człowiek na trawie. Sfilmowany wyglądał o wiele dziwniej i śmieszniej, niż na moich niezdarnych szkicach.

piątek, 25 września 2009

Niechciany dar

Na Placu Niepodległości naprzeciwko wylotu Mostu Piłsudskiego stanęła rzeźba Mirosława Bałki w postaci 17-metrowego betonowego tunelu z wewnętrznym napisem "AUSCHWITZWIELICZKA". Symbolizuje to współczesne pojmowanie zwiedzania różnych miejsc przez turystów, bez rozdzielania znaczenia poszczególnych obiektów; liczy się tylko "zaliczenie" kolejnych znanych miejsc związanych z daną okolicą. Rzeźba i autor mają pochlebne recenzje krytyków sztuki, ale umieszczenie jej w tym miejscu nie podoba się radnym dzielnicy. Powodem są rozpoczęte już prace związane z realizacją logicznego ciągu historycznego. Most Piłsudskiego i wiodąca z niego ulica Legionów Piłsudskiego wychodzą na wprost Placu Niepodległości, gdzie stały kiedyś koszary legionowe. Planuje się więc odpowiednie upamiętnienie tego faktu. Niektórym mieszkańcom Podgórza też przeszkadza wielki tunel na placu, podobnie jak innym przeszkadza rzeźba "obandażowanej głowy" pod ratuszem w Rynku Głównym. Mnie akurat ta głowa nie wadzi, dzieciakom z wycieczek też nie, bo fotografują się tam, wystawiając głowy przez oczodoły.

czwartek, 24 września 2009

Pomarańczowa burza.

Wczorajsza burza piaskowa w Sydney zrobiła na mnie wrażenie. Od lat 40 XX wieku takiej nie było, zwłaszcza w samym Sydney. Wewnątrz kontynentu nie są rzadkością. Powodem takiej intensywności tej burzy jest zapewne nękająca obecnie Australię susza. Na zdjęciach słynna Opera w Sydney w pogodny dzień, oraz w dniu wczorajszym.

środa, 23 września 2009

Aneks do ZOO

Obecnie krakowskie ZOO zajmuje obszar 17 hektarów, liczy ponad 1100 sztuk zwierząt z około 200 gatunków. Aż 25 procent stałych mieszkańców ZOO rozmnaża się tu w sposób naturalny, a osiągnięciem na skalę światową jest regularny sztuczny odchów piskląt kondora olbrzymiego. Kiedyś były tu w wielkiej starej wolierze kondory olbrzymie, ale ostatnio ich nie widziałem. Co nie przeszkadza odchowywać piskląt w inkubatorze z jaj powierzonych przez inne ogrody. Tak myślę.

wtorek, 22 września 2009

80 rocznica ZOO


Na pierwszym zdjęciu przedstawiona jest karta widokowa z ok. 1905 roku, obrazująca bogato urządzony Park Krakowski, który dzisiaj wygląda zupełnie inaczej. Obecnie składa się on wyłącznie z drzew, trawników, alejek, ławek i wybetonowanej sadzawki z mizerną fontanną. W tamtych czasach w parku jak widać stały liczne budyneczki, odbywały się letnie koncerty, a także była miejska menażeria, czyli zaczątek krakowskiego ZOO. Jeszcze wcześniej menażeria istniała na wawelu i należała do królewskiego majątku. Z zachowanych rachunków wynika, że król Władysław Jagiełło posiadał m.in. dwa lwy, ofiarowane przez miasto Florencję. Później na Wawelu utrzymywano też niedźwiedzie, a z egzotycznych gatunków - małpy i papugi, jako osobliwe podarunki od zamorskich posłów. Królewska menażeria przetrwała na Wawelu do roku 1600, kiedy stolicę przeniesiono do Warszawy. Po kilku stuleciach w otwartym w 1885 r. Parku Krakowskim rada miasta postanowiła urządzić niewielką menażerię. Powstał mały, w miarę profesjonalny ogród zoologiczny, liczący ponad setkę zwierząt. Przetrwał on do 1912 roku, a wybuch I wojny światowej zadał ostateczny cios. W roku 1917 Komunalna Kasa Oszczędności Miasta Krakowa ofiarowała gminie kupiony wcześniej za spore pieniądze Las Wolski. Dziesięć lat później pojawiła się myśl urządzenia tu ogrodu zoologicznego, a 6 lipca 1929 roku dokonano uroczystego jego otwarcia w obecności prezydenta Rzeczypospolitej Ignacego Mościckiego. Tak więc 6 lipca minęła 80 rocznica istnienia dzisiejszego ZOO. Przetrwał jakoś II wojnę światową, oczywiście mocno ograbiony przez Niemców z co cenniejszych gatunków zwierząt, na przykład sześciu dorodnych żubrów. Wywózka do Berlina skończyła się dla nich tragicznie, bo zginęły podczas alianckiego bombardowania miasta.
Na drugim zdjęciu z 1965 r. widać gastronomiczną budkę Baba-Jaga, którą dobrze pamiętam, ale wyburzona została kilka lat temu. Zlokalizowana była kilkaset metrów od bram ZOO.
Realna odbudowa ZOO wraz z modernizacją zaczęła się w 1975 roku, kiedy dyrektorem został dr Józef Skotnicki, sam dobrze pamiętam ten okres, bo wtedy zaczął tam pracować mój bliski kolega i opowiadał mi czasem, co się zmienia w ogrodzie.
Obecnie krakowskie ZOO choć nie największe, jest nowoczesne i dość przyjazne dla przebywających tu zwierząt. Modernizowane są stale i powiększane ich pomieszczenia, a co najważniejsze, ogród cały czas zlokalizowany jest w lesie na wysokości 345 m npm., więc w czystym powietrzu z dala od spalin i smogu. Prawie co roku odwiedzamy je z Ayano i zawsze chętnie oglądamy wszystkie zwierzaki. Jakby odkrywamy je na nowo.

poniedziałek, 21 września 2009

Dobrze że nie w czerwcu


W środę 16 września przy klasztorze Norbertanek ( Salwator) operator koparki robił jakiś wykop i w trakcie tej roboty zawadził o rurę z wodą. Błyskawicznie po dużym ciśnieniem woda podmyła wykop, koparka doń wpadła, a ulica Kościuszki została zalana. Pechowy operator zdążył uciec z maszyny, ale ruch tramwajowy i samochodowy zablokowany był przez 2 godziny. Zdarzyło się to ok. godziny 15, więc kłopot był wielki z uwagi na przelotowy charakter tej trasy. Salwator to teren naszych z Ayano corocznych czerwcowych lub lipcowych spacerów. W połowie drogi na Kopiec Kościuszki przy ulicy Waszyngtona jest pięknie położony stary cmentarz z widokiem na zachodnią nadwiślańską okolicę podmiejską. Przychodzimy tam zapalić lampki na grobach słynnego pisarza i filozofa Stanisława Lema, oraz plastyka, aktora, literata i satyryka w jednej osobie - Wiesława Dymnego. Na cmentarzu rośnie kilka starych lip i w czasie kwitnienia stają się źródłem nektaru dla pszczół, których tysiące robią z drzewa wielki brzęczący instrument. Wracając mamy okazję posłuchać wspaniałego śpiewu ptaków, który czasem nagrywamy. Po zejściu na dół czeka na nas miła kawiarenka z wiklinowymi fotelikami na trawniku, gdzie Ayano zjada torcik i pije kawę, a ja małe piwko.

niedziela, 20 września 2009

Tragedia i skandal

Trzy dni temu wydarzyła się tragedia w kopalni węgla kamiennego "Wujek-Śląsk" w Środzie Śląskiej. W wyniku wybuchu metanu zginęło dwunastu górników, a dwudziestu kilku zostało rannych i ciężko poparzonych. Trzynasty górnik zmarł wczoraj w szpitalu. Nic nie pomogła nauczka sprzed trzech lat, kiedy to w kopalni "Halemba" zginęło w ten sam sposób 23 górników. Mówiono wtedy o niezważaniu na wskazania czujników alarmowych, żeby tylko szło wydobycie węgla. Po ostatniej tragedii były górnik z kopalni "Wujek-Śląsk" nie pokazując twarzy też mówił o takich praktykach w "Wujku", a nawet zaprezentował nakręcony przez siebie film na telefonie komórkowym, na którym widać przekroczone wielokrotnie wskaźniki bezpieczeństwa na czujnikach metanu. Opowiadał, że przy spodziewanych przekroczeniach czujniki umieszcza się przy wylotach rur dostarczających świeże powietrze. Wtedy oczywiście wskazują one małe zagrożenie. Potem dochodzi do nieszczęścia, a winnych nie ma. Nic się nie zmienia od czasów komuny, kiedy to wyniki i wydobycie były ważniejsze od człowieka.

sobota, 19 września 2009

Obiadek

Dzisiaj znowu curry z ziemniakami, ale tym razem z dodatkiem pysznych grzybków (podgrzybków) marynowanych.

Pseudokultura

Odkurzając dzisiaj pokój, pomyślałem o problemie, jaki mam z rzadkimi na szczęście gośćmi. Nie chcę powiedzieć przez to, że goście są u mnie niemile widziani, ale czasem irytuje mnie ich beztroska. Na całej powierzchni mieszkania oprócz wąskiego pasa przy kuchni mam rozłożoną wykładzinę z grubego materiału i zakładałem, że wzorem japońskim w tym domu będzie się zdejmować obuwie. Część gości tak postępuje, inni nie. Pal sześć, gdy jest sucho, ale kiedyś w czasie słotnej i błotnej aury przyszedł spec do naprawy telewizora i zapaprał mi cały pokój. Wprawdzie położyłem wcześniej folię w miejscach, gdzie przewidywałem kroki teletechnika, ale patrzył na mnie jak na wroga i nie zważał, gdzie stąpa. Do głowy mu nie przyszło zdjąć buty, chociaż przy wejściu widniały kapcie dla gości. Parę miesięcy temu w telewizyjnym talk-show "Rozmowy w toku", Ewa Drzyzga przeprowadziła wywiad ze słynnym znawcą i krytykiem operowym, Bogusławem Kaczyńskim. Zgadzam się z jego niektórymi zapatrywaniami i wstrętem do chamstwa, ale zirytowała mnie jego wypowiedź w kwestii zdejmowania butów w niektórych domach. On do takich domów nie chodzi, a na propozycję zdjęcia butów śmiertelnie się obraża i takich gospodarzy uważa za ostatnich chamów. Może jaśnie panie Bogusławie nogi panu cuchną wraz ze skarpetami i wstyd buta ściągnąć? Albo skarpety dziurawe i paluch wyłazi? A co by jaśnie pan zrobił, gdyby pana zaproszono do Japonii, ale nie do luksusowego hotelu dla cudzoziemców, lecz do domu prawdziwego Japończyka? Tam to pan wyszedłby na chama.

piątek, 18 września 2009

Obiadek

Wczoraj przyrządziłem curry z piersi kurczaka, ale zjadłem je z ziemniakami purre. Dzisiaj natomiast curry umieściłem na pysznym japońskim ryżu. Oishiiiiiii!

Aneks do żubra

Muszę dodać mały komentarz do opowiastki o żubrach. Te największe nasze zwierzaki traktowane są i prezentowane jako zwierzęta leśne i tak to wygląda w rzeczywistości. Badacze jednak uważają, że żubry na naszych terenach żyły kiedyś podobnie jak amerykańskie bizony na otwartych przestrzeniach. Ja też tak myślałem, wielokrotnie przyglądając się bizonom i żubrom sąsiadującym z sobą w krakowskim ZOO. Bizon jest trochę mniejszy, ale ich podobieństwo mówi wyraźnie o pokrewieństwie i preferowanym trybie życia. To działalność człowieka zagnała żubry do puszczy. Ludziom łatwiej było zaorać kawał stepu, niż mordować się z karczowaniem lasu. Obecnie obserwuje się, że żubry gdy tylko mają możliwość, chętnie wychodzą na teren otwarty, chociaż ostrożnie trzymają się blisko lasu, zabezpieczając sobie drogę odwrotu.

Lizanie rosyjskiego tyłka

12 września pisałem o mało znaczącym lizaniu amerykańskiego tyłka, bo chodziło tylko o pobicie gdańskiego taksówkarza przez amerykańskich marines. Teraz zwracam uwagę na lizanie większego kalibru, tym razem tyłka rosyjskiego przez amerykańskiego prezydenta. Od kilku lat krystalizowała się sprawa zainstalowania elementów tzw. tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach. Umowa za czasów Busha juniora została podpisana, wyznaczony teren instalacji, pozostawała kwestia rozpoczęcia budowy i rozstrzygnięcie sprawy wyszkolenia i zatrudnienia polskiej części personelu. Gdy nastał nowy prezydent USA, sprawa zaczęła nie być już taka pewna, a wczoraj stało się jasne, że tarczy nie będzie. Barak Obama zawiadomił o tym telefonicznie czeskiego prezydenta, polskiego też chciał, ale Tusk nie podszedł do telefonu. Oświadczył, że chce tą wiadomość otrzymać osobiście po przyjeździe amerykańskiej delegacji.
Rozczarowałem się trochę co do prezydenta Obamy i jego polityki względem Rosji. Okazuje się bowiem, że jest ona bardzo ugodowa i lizusowska. Po ogłoszeniu rezygnacji z tarczy w Moskwie biją w triumfalne bębny i ogłaszają rosyjskie zwycięstwo. Tarcza była solą w oku Putina, jest nią też w oku Miedwiediewa. A właściwie już nie jest. USA pokazują w ten sposób, gdzie mają środkowoeuropejskich sojuszników i kto jest dla nich ważniejszy. Oczywiście zaraz zapewniają nas, że szykowany nowy system antyrakietowy jest dużo nowocześniejszy, bo mobilny i że Polska będzie nim objęta, ale mnie osobiście nasuwają się lekkie analogie do konferencji jałtańskiej, kiedy dwóch wielkich ludzi przehandlowało Polskę Stalinowi. A minister naszego MSZ uprzytomnił pani sekretarz stanu Hilary Clinton, jakim nietaktem było wycofanie się z umowy i oznajmienie tego Polsce właśnie w dniu 17 września, w rocznicę napaści ZSRR na Polskę. To jest klasyczny przykład amerykańskiej arogancji i ignorancji. Wcale nie dziwię się Tuskowi, że nie odebrał telefonu od Baraka (tłumaczył ponoć, że nie jest do tej rozmowy przygotowany) i bardzo dobrze. Podobno takie nieodebranie telefonu od prezydenta USA zdarzyło się po raz pierwszy w naszej historii.

czwartek, 17 września 2009

Nóż w plecy

Dzisiaj mija 70 rocznica zdradzieckiego wkroczenia wojsk sowieckich do Polski. Podczas gdy nasza armia wykrwawiała się walcząc z hitlerowską nawałą od zachodu, na wschodnie tereny Rzeczpospolitej napadli sowieci, wbijając nam nóż w plecy. Zapewne chętnie by to powtórzyli, ale nie te czasy. Wtedy był to skutek paktu Ribbentrop-Mołotow, a dalszym skutkiem był masowy mord w Katyniu. Pomimo fałszowania historii w szkołach, niedomówień w domach, my młodzież czuliśmy podskórnie, że coś z tymi Ruskimi jest nie tak, choć data 17 września nic nam nie mówiła. Poza szkołą zasiewano w nas ziarno niechęci do Rosjan i ZSRR jakby mimochodem. Stale słyszałem i sam opowiadałem dowcipy o głupich Ruskich, o ruskich maszynach "gniotsja, nie łamiotsja" itp. W kawałach typu "Polak, Niemiec i Rusek" nawet Niemiec był mądrzejszy od Rosjanina, oczywiście po Polaku.
Czasy są inne, chcę być obiektywny, ale chyba nie bardzo potrafię. Jeśli pewne rzeczy wybaczam dzisiejszym Niemcom, to przy obecnej postawie Rosji wobec Polski, nie wybaczam Rosjanom. Zwłaszcza po obejrzeniu "Katynia" i po uporczywym negowaniu faktów historycznych przez władze rosyjskie.
17 września 1939 roku był wstępem do tego, co czekało nas po wojnie przez prawie pół wieku.

środa, 16 września 2009

Znowu Wajrak





Adam Wajrak tym razem opowiada o trudnych podchodach, jakie musi uskuteczniać, żeby spotkać w Puszczy Białowieskiej różnych przedstawicieli naszej fauny. Oprócz żubra. Tego kolosa można dość łatwo tam spotkać, ponieważ niczego się te zwierzaki nie boją. Stadka krów (samic) z cielętami schodzą człowiekowi z drogi i można obserwować je raczej z dalszej odległości, ale z samotnymi bykami, ważącymi nawet do 1 tony, sprawa inaczej wygląda. Czasem można znienacka stanąć z takim olbrzymem oko w oko i to człowiek musi mu wtedy zejść z drogi. Jeśli na to pozwoli, bo w okresie godowym sam często szuka zaczepki. Na ucieczkę może być za późno, ponieważ po opuszczeniu łba i pogrzebaniu nogą w ziemi mogą w momencie pędzić ku nam z szybkością 50 km/godz. Ratunek może przynieść rzucenie plecaka lub kurtki za siebie, wtedy byk zajmie się tratowaniem naszej własności. Dobrze też, jeśli w pobliżu rośnie grube drzewo, za które można się schować.
Na drugim zdjęciu widnieje sóweczka (Glaucidium passerinum), najmniejsza z naszych i europejskich sów. Jest wielkości szpaka, ale dzielniejsza od jastrzębi, myszołowów i największych sów - puchaczy, ponieważ te drapieżniki polują na dużo mniejsze od siebie ofiary, a ona atakuje i zabija większe od siebie ptaki. Pojawienie się sóweczki wywołuje panikę w świecie drobnych ptaków.
Chociaż nie jest płochliwa, bardzo trudno ją w lesie wypatrzeć, tak jest świetnie zakamuflowana swoim upierzeniem. Prędzej można ją usłyszeć i zlokalizować po gwizdaniu podobnym do ludzkiego.
Na zdjęciu trzecim widnieje dzięcioł trójpalczasty (Picoides tridactylus), karmiący młode. To też niezbyt płochliwy ptak, jako jedyny wśród dzięciołów nie ukrywa się przesadnie i jako jedyny ma na głowie żółtą czapeczkę, a nie czerwoną. Bardzo piękny. Jednak to, że nie jest zbyt płochliwy, nie oznacza, że można go łatwo spotkać. Wręcz przeciwnie, poza parkami narodowymi w ścisłej strefie ochrony, właściwie nie występuje. Przyczyną jest to, że ten dzięcioł do życia potrzebuje martwych i umierających drzew, a takie w zwykłych lasach są wycinane. W ścisłej strefie ochrony nikt ich nie rusza, a gdy upadną, pozostają tam gdzie leżą. W takim właśnie drewnie żyją wielkie larwy chrząszczy, którymi odżywia się trójpalczasty dzięcioł. Ma u łapek tylko trzy palce, podczas gdy inne dzięcioły - cztery.
Zaraz gdy na rzekach i jeziorach puszczą lody, na tutejszych łąkach pojawiają się żurawie, których szalone tańce można obserwować z niewielkiego dystansu. Gdy zrobi się bardzo ciepło, wtedy zaczną wysiadywać jaja.
Dziki najłatwiej spotkać zimą, kiedy w poszukiwaniu pokarmu opuszczają swoje kryjówki w leśnej gęstwinie. Muszę odejść od tematu Puszczy Białowieskiej, żeby napisać o dzikach pojawiających się między mieszkalnymi blokami na osiedlach w Szczecinie i innych miastach. Niby nie robią nic złego ludziom, ale nie wolno zapominać, że to dzikie zwierzęta i czasem nieobliczalne. Podobnie niedźwiedzie w Tatrach. Ratownicy górscy i przyrodnicy nie mogą doprosić się turystów, żeby nie karmili "miśków", nie zostawiali dla nich kanapek itp. Bo to nie są "miśki", to groźny i nieobliczalny drapieżnik, który przyzwyczajony do dokarmiania, stanie się niebezpieczny w przypadku braku "okupu". Niedźwiedzie same potrafią sobie znaleźć pożywienie i nie trzeba uczyć ich rozleniwienia i życia niezgodnie z naturą.

wtorek, 15 września 2009

Niespodzianka

Moja siostra przeczytała przedwczorajszy mój spot i przysłała wiadomość. Okazuje się, że na ogłoszony kiedyś konkurs na piosenkę o Podgórzu, nasz Ojciec napisał tekst i nakłonił siostrę do skomponowania muzyki do niego. Nie wiem jakie były dalsze losy piosenki, ale widać podwójny jeleń wzbudzał i wzbudza zainteresowanie naszej rodziny. Oboje z Ayano też zawsze zerkamy z tramwaju, czy jeleń jest na swoim miejscu.

poniedziałek, 14 września 2009

"Katyń"


W sobotę obejrzałem w TVP-1 najnowszy film Andrzeja Wajdy - "Katyń". Teraz wszyscy Polacy wiedzą, co oznacza ta nazwa małej miejscowości w byłym ZSRR. Ale np. ja dowiedziałem się całej prawdy o wymordowaniu przez NKWD prawie 22 tysięcy polskich oficerów wojska i policji, inteligentów i urzędników, jako osoba dorosła. Okłamywano nas w szkołach fałszując historię, a w latach 50. głoszących prawdę zamykano w więzieniach, lub zabijano. Najszerszą wiedzę o tej zbrodni nabyłem w czasie mojego internowania w 1982 roku. W sobotni wieczór przy oglądaniu scen masowego mordu po prostu rozbolało mnie serce. Widziałem w życiu niejedną śmierć, prawdziwą, nie filmową - ekranową, ale w tamtej chwili musiałem sobie powtarzać, że to tylko film. TO TYLKO FILM!
Dotychczas żyłem w przekonaniu, że nikt z naszej rodziny tam nie zginął, ale moja siostra wczoraj poinformowała mnie, że jednak tak. Że ze strony kuzyna mojego Ojca kogoś zamordowano tam strzałem w tył głowy. W Polsce prawie każda rodzina straciła w Katyniu kogoś bardziej lub mniej bliskiego, przyjaciela albo znajomego.
Andrzej Wajda wlaśnie miał moralne prawo zrobić ten film, bo w Katyniu stracił ojca, oficera Wojska Polskiego. Tym bardziej, że jako reżyser jest zawsze uczciwy wobec własnego sumienia i widzów w tym co pokazuje.

niedziela, 13 września 2009

Podwójny jeleń



Ta fotografia z 1908 roku przedstawia budynek, koło którego często razem z Ayano jeździmy tramwajem i niezmiennie podziwiamy płaskorzeźbę na jego narożniku w formie podwójnego jelenia z jedną głową z rozgałęzionym porożem. Nic o tym budynku i jeleniu nie wiedziałem, dopóki w piątek 11 września nie przeczytałem fajnego o nim artykułu w "GW". Nosi on w sobie historię kilku pokoleń bawarskiego rodu Ripperów. Najpierw u schyłku XVII wieku jeden z jego przedstawicieli - Franz Ripper wywędrował z miasteczka Graefenberg na Morawy (dzisiejsze Czechy), a pół wieku później jego wnuk z Nowego Jiczina przeniósł się do Belotina (pol. Bolęcin) w powiecie Ołomunieckim, skąd z kolei jego syn Franz Ripper około roku 1800 przybył do miasta Podgórze, obecnie dzielnicy Krakowa. Z początku znalazł pracę jago usługujący w oberży na Rydlówce, gdzie wpadł w oko dojrzałej właścicielce , pani Magdalenie Schoenowej. W lipcu 1903 roku 24-letni Franz Ripper poślubił liczącą 40 wiosen Magdalenę i w ten sposób związał się również z przemysłem szynkarskim. Po dziesięciu latach pożycia pani Franzowa zmarła, pozostawiając mężowi spory majątek. Niebawem ożenił się po raz drugi, tym razem z młodszą o 11 lat Teresą Rupp. W dużym skrócie można powiedzieć, że po jakimś czasie sprzedał oberżę i zajazd na Rydlówce, a kupił duży folwark we wsi Ludwinów (też obecna dzielnica Krakowa), następnie wybudował dom na ulicy Kalwaryjskiej. Obecny Dom pod Jeleniami nie był jego dziełem, powstał jako późnobarokowy dworek, kiedy Rippera jeszcze tu nie było. Być może brał udział w jego przebudowie i wtedy zapewne pojawił się na jego narożniku podwójny jeleń. Był to przeniesiony z Moraw zwyczaj takiego ozdabiania budynków mieszczących popularne zajazdy i karczmy. Tu też bowiem powstał zajazd Ripperów.
Ta rodzina w późniejszych latach licznie rozgałęziona miała swój udział w rozwoju miasta, ale chciałem tylko opowiedzieć o historii Domu po Jeleniami.
Na ostatnim zdjęciu zaznaczyłem czerwonym flamastrem, gdzie obecnie jeżdżą tramwaje kilku linii. A my z ich okien zawsze widzimy dziwacznego brązowego jelenia na żółtej ścianie.

sobota, 12 września 2009

Lizanie amerykańskiego tyłka

Kilka miesięcy, a może rok temu przy Grand Hotelu w Sopocie pewien taksówkarz został pobity przez pięciu pijanych żołnierzy z amerykańskiego okrętu USS "Hewes", będącego wówczas w gościnie w gdyńskim porcie. Byli agresywni i żaden taksiarz nie chciał ich zabrać, więc wyładowali na nim swoją frustrację. Pan B. stracił przytomność i wylądował w szpitalu na 3 dni, ale po następnych kilku znowu tam trafił z powodu jakichś komplikacji. W tak zwanym międzyczasie prokurator udał się na eksterytorialny pokład amerykańskiego okrętu w celu przesłuchania sprawców. Skończyło się na pogrożeniu paluszkiem głównemu winowajcy, a po paru dniach okręt odpłynął z bezkarnymi chuliganami w mundurach do USA. Taksówkarz został sam ze swoimi problemami zdrowotnymi i finansowymi. A gdyby tak pięciu polskich taksówkarzy pobiło amerykańskiego żołnierza? Możemy sobie tylko wyobrazić, jakiego szumu Amerykanie by narobili.

piątek, 11 września 2009

Bezmyślna samowolka

W parterowym budynku przy ulicy św. Krzyża 16 w Krakowie mieściła się zabytkowa kuźnia z XIX wieku, będąca wtedy częścią Zakładów Zieleniewskiego, produkujących maszyny rolnicze. Był to ostatni tej klasy zabytek architektury przemysłowej w centrum miasta. Obecny właściciel planował niezgodnie z przepisami nadbudować piętro lub dwa w celu ulokowania w nich apartamentów. Lokatorzy sąsiedniej kamienicy wielokrotnie alarmowali odpowiednie władze, że dzieje się tam coś dziwnego, ale nikt nie reagował. W środę 9 września po południu nagle runęła ściana frontowa dawnej kuźni. Część jej zapadła się do ogromnego dołu wykopanego potajemnie przez inwestora wewnątrz budowli. Dobrze że nikomu nic się nie stało, ale w wyniku chciwości i bezmyślności jeszcze jeden zabytek znikł z naszych ulic. Ktoś za to odpowie, ale kto odbuduje?

czwartek, 10 września 2009

Nietoperzojady

Na Węgrzech w Górach Bukowych dokonano niezwykłego odkrycia. Okazało się, że poczciwe sikorki bogatki (Parus major) zmieniły menu i stały się podstępnymi mięsożercami. Niewielkie nietoperze z gatunku karlik malutki (Pipistrellus pipistrellus) stały się ofiarami sikorek. Będąc w stanie hibernacji były atakowane przez te ptaszki. Udokumentowano 16 przypadków nietoperzy nadjedzonych przez sikorki. Stwierdzono jednocześnie, że było to spowodowane jedynie brakiem innego pożywienia. Mając do wyboru ziarno, słoninę lub owoce, sikorki zostawiają w spokoju śpiące karliki.

Pseudomilośnicy psów



Pani Katarzyna R. ogłasza się w internecie oferując sprzedaż psów rasowych z rodowodem. Taki pies kosztuje (np. yorkshire) 1500 - 2000 zł. Zaprasza potencjalnych nabywców do swojego mieszkania w bloku. Siedzą w jednym z pokojów, a pani R. z sąsiedniego pomieszczenia przynosi szczenięta do obejrzenia. Klienci nigdy nie widzą tamtego pokoju. Gdyby zobaczyli, może nie zdecydowaliby się na zakup psiaka. W niewielkim pokoju w kojcach-klatkach 1 m x 1 m tłoczy się 30 psów. Nigdy nie są wyprowadzane na spacer, w pomieszczeniu śmierdzi, bo walają się tam psie kupy i jest nasikane. Pani ta należy i aktywnie działa w sekcji pudli Polskiego Związku Kynologicznego, dlatego pomimo zgłoszeń sąsiadów na policję i do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, jakoś nikt nie reaguje. Poza tym istnieje realne podejrzenie, że ta pani, mając odpowiednie znajomości w Związku, produkuje fałszywe rodowody. Proceder jest prosty: rodzi się pięć szczeniąt po championie i hodowca zgłasza to w Związku Kynologicznym. Potem padają np. trzy psiaki, hodowca tego już nie zgłasza, natomiast kupuje trzy szczeniaki niby rasowe, ale niewiadomego pochodzenia, więc tanio. Następnie wszystkie pięć psów, jako zgłoszone wcześniej rodowodowe otrzymują certyfikat i specjalny tatuaż za uchem. Tak więc trzy psy bezpodstawnie zostają sprzedane jako rodowodowe za wysoką cenę. Interes kwitnie, zwierzęta się męczą (był tam przypadek zagryzienia pudla przez trzy yorki w ciasnej klatce) i nie ma mocnych na panią R. działacze Związku tłumaczą to brakiem sprecyzowanych przepisów co do warunków hodowli itd. W Polsce każdy może zostać hodowcą z dnia na dzień, wystarczy zgłosić fakt w Związku.
Osobiście uważam, że w naszym kraju trzeba skończyć z taką dowolnością w hodowli psów, nie tylko rasowych na handel, ale także w posiadaniu zwykłych kundli w domu. po pierwsze podatek od posiadania psa jest śmiesznie niski, po drugie wiele "miłośników" psów go nie płaci wcale. Posiadanie psa powinno stać się luksusem, wtedy ludzie zaczną doceniać ten przywilej. Zaczną może też sprzątać kupy po swoich ulubieńcach, jak to się dzieje w Tokio czy Londynie.

środa, 9 września 2009

Próba

Kupiłem dziś konfiturę brzoskwiniową, której dotychczas w naszym sklepie nie widziałem. Jestem chyba półślepy, bo dopiero teraz na fotografii zauważyłem z lewej strony na dole napis "Nowość!!!". Wypróbowałem ją na bułce przy śniadaniu i okazała się dość dobra. Słoik jest spory, więc cena 2, 99 zł nie jest wygórowana.

wtorek, 8 września 2009

Gniewosz plamisty

Adam Wajrak, znany ekolog, miłośnik przyrody i publicysta pisze w "GW" o wężu, co do którego nie miałem pewności: jadowity, czy nie. Długo szukał w różnych dzikich okolicach naszego kraju tego węża i nie mógł znaleźć, choć stare źródła traktowały go jako "pospolitego na ziemiach polskich". Ten niegroźny gad nazwę zawdzięcza rzekomym agresywnym zachowaniem w spotkaniu z człowiekiem, syczeniem i rzucaniem się na wszystkie strony. Nie jest to prawdą, czego dowodem jest ten spokojny i piękny okaz. A spojrzenie jego okrągłych oczu robi piorunujące wrażenie może na myszach, ale nie na nas. Groźna nazwa "gniewnego" węża wzięła się z ludowych przesądów i dla usprawiedliwienia procederu zabijania wszystkich napotkanych węży, jako jadowite i niebezpieczne. Z naprawdę jadowitą i niebezpieczną żmiją gniewosza łączy tylko jedna cecha: oba gatunki nie składają jaj, ale rodzą żywe potomstwo.

niedziela, 6 września 2009

Przeprosiny



Przeprosiłem się z ciemnym chlebkiem słonecznikowym. W ubiegłym roku jedliśmy go z Ayano codziennie, potem już sam też go zawsze kupowałem, aż przestałem z powodu kłopotów z zębami (ma w środku różne ziarna, przede wszystkim słonecznikowe). Gdy zęby się uspokoiły, obsługa sklepu była na wakacjach (tak, tak, w Polsce sklep może sobie zrobić miesiąc wakacji), tak że znowu przywykłem do pszennych bułek. Jednak brzuch rośnie, więc chwytam się rozmaitych sposobów, oprócz głodówki, żeby nie tyć dalej. Gdy sklepik otwarto, znowu zacząłem kupować pyszny chlebek, chociaż drożej to wychodzi niż "białe" kajzerki.

Superkogut

W małej wiosce (nie pamiętam nawet nazwy) sprawy toczą się inaczej, niż natura zaplanowała. Wszystkie bociany z okolicy wyleciały już w rejs do Afryki, ale jeden sobie został. Musiał zostać, bo uderzył w locie w linię wysokiego napięcia. Ocalał, ale przechodzi rekonwalescencję na podwórku u gospodarza, który go uratował. Teraz chodzi między kurami, którymi rządzi jak kogut gigant. Ma na imię Leon i przezimuje z kurami, aż pod koniec marca 2010 spotka się ze swoimi krewniakami.

sobota, 5 września 2009

Aneks do potrafiącego Polaka

Co do skłonności Polaków, to ewentualnym japońskim czytelnikom należą się wyjaśnienia. Socjologowie tłumaczą fenomen mafii na Sycylii uwarunkowaniami obcej i wrogiej władzy przez wieki na tej wyspie. Podobnie jest z Polską. Przez wieki naszego kraju nie było na mapie świata, bo trzykrotnie był rozdrapany przez trzy wrogie mocarstwa: Rosję, Austrię i Prusy. Nie mieliśmy własnego kraju, ale mieliśmy ducha i byliśmy narodem. Potem była chwila (dwudziestolecie międzywojenne) niepodległości, a potem nastała noc hitlerowskiej okupacji. Po "wyzwoleniu" mieliśmy prawie pół wieku idiotycznego socjalizmu pod sowiecką kontrolą. Wszystkie te długie lata wrogiej władzy, niedostatków i braków wykształciły w pokoleniach Polaków odruch oporu, kombinowania i omijania restrykcyjnych, nieraz absurdalnych przepisów. To pomimo normalnych już czasów w nas pozostało, zresztą absurdalne czasem przepisy też są teraz wymyślane i musi może kilka pokoleń wyrosnąć w normalnym kraju, żeby to z Polaków wywietrzało (razem z odruchowym chamstwem, będącym formą obrony).

piątek, 4 września 2009

Polak potrafi

Komisja Europejska w ramach polityki oszczędności zakazała na terenie całej Unii produkcji żarówek 100-watowych. Nie słyszałem nic o 150 i 200-watowych, ale chyba je wycofano wcześniej, bo jakoś ich w sklepach nie widzę. W sprzedaży do tej pory były żarówki o mocy 25, 40, 60, 75 i 100 wat, no i oczywiście zalecane świetlówkowe żarówki oszczędnościowe. Te oszczędnościowe są jednak dość drogie i nie każdy lubi jarzeniowe światło, jak ja na przykład (w Japonii powszechne). W zakazie mowa jest jedynie o żarówkach 100-watowych. Nie ma ich w sklepach, wszyscy szukają, więc pojawiła się fabryczka produkująca żarówki 99-watowe. Gdzie? W Polsce oczywiście. Wszystko zgodnie z prawem unijnym, bo urzędasy w Brukseli zapominają, że jeśli się wymyśla jakiś zakaz, to trzeba pamiętać o Polakach i dokładnie go sprecyzować. Bo Polak zawsze wymyśli coś, co pozwoli zakaz ominąć. Zgodnie z prawem.

Nie tylko handel

Podoba mi się to, że otwarta 3 lata temu "Galeria Krakowska" od początku swego istnienia wykorzystuje swój ogromny metraż nie tylko w celach komercyjno-handlowych, ale także współorganizuje lub udostępnia przestrzeń dla różnych wystaw. Najbardziej podobały mi się olbrzymie i działające różne maszyny wykonane z grubej tektury wystawione 2 lata temu. Od 1 września w galerii stoją wojownicy (repliki) z Armii Terakotowej chińskiego Cesarza Qin Shi. 8 tysięcy żołnierzy z terakoty przeleżały zakopane w ziemi przez tysiąclecia, zanim w 1974 roku przypadkowo nie odkryli ich robotnicy kopiący studnię. Każdy żołnierz miał indywidualne rysy twarzy i widniejące na niej emocje, różne oddziały różne uzbrojenie. Były też postacie lekarzy i innych cywilnych osób towarzyszących armii. Wszystkie figury pierwotnie były kolorowe, ale po wydobyciu z ziemi straciły barwy. Całe wykopalisko nazwano kiedyś Ósmym Cudem Świata. Kopie figur postoją w Galerii do 27 września i może będę miał okazję je obejrzeć.

czwartek, 3 września 2009

Chamowatość pod krawatem

Pojechałem rano do przychodni, a konkretnie do pokoju zabiegowego, żeby oddać krew i mocz do badania. Według informacji te rzeczy wykonuje się tam w godz. 7:30 - 8:30, a ja przyszedłem jako pierwszy o 7:25. zaraz za mną pojawił się pan w garniturze i pod krawatem. Drzwi od całej przychodni były jeszcze zamknięte, a pan pod krawatem skomentował to stwierdzeniem, że teoretycznie mamy jeszcze 4 minuty do otwarcia. Szybko nadeszli inni pacjenci i zrobił się mały tłumek, a drzwi zamknięte, mimo że minęła już 7:30. Wszyscy zaczęli narzekać i kwękać, jak to można tak chorych ludzi trzymać na korytarzu bez krzeseł. Gdy wreszcie po energicznym stukaniu przez pana w krawacie drzwi otwarto, zapytałem urzędujące panie (które widocznie po prostu się zagadały), dlaczego tak robią. Panie przeprosiły, a ja ze zdumieniem zobaczyłem, że pan pod krawatem stanął pod samymi drzwiami pokoju zabiegowego jako pierwszy w kolejce. Spokojnie zapytałem go, dlaczego wpycha się przede mnie, na co on z krzykiem wskoczył na mnie, że się awanturuję od samego początku i teraz też. I żebym usiadł na krzesełku, jeśli źle się czuję. Odpowiedziałem, że nie awanturowałem się, tylko wyraziłem to, o czym wszyscy jęczeli na korytarzu, tylko im odwagi brakło zwrócić uwagę rejestratorkom. I nie awanturuję się także teraz, ale walczę z chamstwem, którego żaden krawacik nie zamaskuje. A co do krzesełka, to niech pan w krawaciku lepiej na nim usiądzie i poczeka na swoją kolej. "Krawacika" jakby zamurowało, spurpurowiał i zaczął sapać, a mnie poproszono do środka. Polak musi nawet przy takich bzdurach kombinować, żeby kogoś "wykolegować", wkręcić się przed kogoś itd. Od dawna mnie to irytuje i chociaż pobranie materiału do badań trwa krótko i najwyżej straciłbym kilka minut, to nie lubię być na żywca robiony w konia. Bo od drobnych rzeczy zaczyna się grubsze draństwo.

środa, 2 września 2009

Klimaty

Trzy dni temu oglądałem w TV dokument o Tajlandii, gdzie m.in. pokazywano targ rzeczny w Bangkoku. Po południu rozłożyłem gazetę, z tam akurat ten sam temat. Z chęcią przeczytałem ten reportaż, bo uwielbiam takie właśnie klimaty, taką naturalną atmosferę, jak w południowo-wschodniej Azji. Nieważne, że nieopodal stoją wieżowce ze szkła i stali, a w biurowcach przy komputerach siedzą ludzie z dyplomami najlepszych uczelni. Bo obok toczy się prawdziwe życie Tajów, jak od setek i może tysięcy lat. W Japonii też urzekały mnie takie zjawiska, jak prastara świątynia w sercu Tokio, wśród betonowej dżungli, nienaruszona, zadbana i funkcjonująca. I te liczne festyny-matsuri z rozmaitych okazji, przy świątyniach i poza nimi, hanabi i ohanami, dożynkowe wozy itd, itp. A ja doskonale wiedziałem, że to wszystko jest robione z potrzeby serca, dla tradycji, a nie dla turystów, których tam nie było. Bo na tych wszystkich imprezach bywałem w dzielnicach nieuczęszczanych przez turystów, którzy gromadzą się raczej w okolicy Pałacu Cesarskiego, w Asa-kusa, Shibuya, ewentualnie Shinjuku i Harajuku. A ja wolałem targowy kompleks w Kichi-joji, albo np. festyn folkloru z Okinawy w parku Shakuji-koen i lokalne festyny przyświątynne z kramikami i rybkami do łapania w papierowe sitko.

wtorek, 1 września 2009

Konfitury





Znalazłem w internecie przepis na konfitury:
Na kilogram śliwek trzeba zagotować 1/3 litra wody z kilogramem cukru. Do powstałego w ten sposób syropu wrzucić umyte i wydrylowane z pestek śliwki. Zagotować na wolnym ogniu i odstawić z palnika na parę minut. Znowu zagotować i odstawić. Czynność tą powtórzyć kilka razy, aż owoce staną się szkliste. Gorące konfitury włożyć do gorących słoików "twist" i zakręcić szczelnie.

U mnie doszło chyba do "przcukrzenia", bo miałem może mniej śliwek, niż kilogram. Cukru i wody dałem chyba za dużo i substancja jest bardzo słodka i średnio gęsta. Mimo wszystko jest to pychowate. Poza tym trzeba poczekać, aż wystygnie i się ustoi. Niech odstoi swoje.