W ostatnich dniach urzędasy krakowskie znowu wymyśliły kuriozalne przepisy, które może raczej nie przejdą przez sektor nadrzęny i nie wejdą w życie. Pierwszy o którym warto wspomnieć, to przymus dla każdego wędkarza rejestrowania w urzędzie każdej złowionej rybki, niezależnie czy zabrał ją do domu w celu konsumpcyjnym, czy też natychmiast wypuścił ją do wody. Jeśli wypuścił, to chyba musiałby ją koniecznie sfotografować w celu udokumentowania zdobyczy.
Następny dość głupi pomysł, to zakaz szczekania psów w godzinach 22:00 - 06:00. Ale tu, chociaż telewizyjna prezenterka głupkowato się śmiała, akurat się zgadzam i doskonale rozumiem motywy zamiaru radnych. Pani prezenterka prawdopodobnie mieszka w jakiejś wyciszonej willi i nie ma pojęcia, jak wyjący kundel potrafi uprzykrzyć komuś życie, a nawet stworzyć zagrożenie tego życia dla wielu osób. Piszę o tym, bo ponad rok jeździłem taksówką po długich kilka godzin do południa i po południu. W środku dnia przyjeżdżałem do domu, żeby wreszcie zjeść coś ciepłego, a następnie przespać się przez godzinę. Niestety o spaniu nie było mowy, bo kundel sąsiada uporczywie wył, ujadał czy jak tam to nazwać, dość na tym że do pracy wracałem wściekły, niewypoczęty i stwarzający zagrożenie w ruchu drogowym. Może wreszcie ktoś naprawdę wymyśli odpowiednie przepisy regulujące te sprawy, a cholerni miłośnicy psów oprócz sprzątania ich gówien zajmą się też ich odpowiednim wychowaniem?
piątek, 29 maja 2009
Narodowe refleksje
Znowu w mediach podnoszą kwestię skandalicznego zabójstwa Polaka na kanadyjskim lotnisku. 4 lata temu 41-letni pan Podkański wylądował w Toronto i przez 10 godzin (!!!) nie mógł znaleźć wyjścia z terminalu, ani znaleźć swojej mamusi, do której wybrał się w odwiedziny. W efekcie doszło do incydentu z kanadyjską policją - ochroną lotniska. Oczywiście przekroczyli oni swoje uprawnienia i absolutnie jestem za ich ukaraniem, ale z drugiej strony czuję ogromny wstyd za takiego nierozgarniętego rodaka.. Jak można przez 10 godzin błąkać się po lotnisku i nie znaleźć wyjścia i mamusi? To człowiek, który powinien mieć zakaz podróżowania bez opiekuna, bo przynosi wstyd krajowi, w którym się urodził. Mam gdzieś poprawność polityczną, trzeba otwarcie mówić że ktoś jest ewidentnym głupkiem i nie powinien samodzielnie poruszać się po świecie. Nie życzę sobie, żeby takie osoby psuły opinię mojemu narodowi na całym świecie. Policja kanadyjska popełniła ewidentne przestępstwo i będzie za to ukarana, ale na miły Bóg! Jak oni mogli nie zgłupieć na widok jakiegoś osobnika zachowującego się w dziwny sposób na lotnisku, które przecież w obecnych czasach jest terenem pod szczególnym nadzorem?
Transport
Wspomniałem poprzednio o wózkach z ulicy Brackiej, ale powinienem też powiedzieć prawdę o sobie. Otóż w latach 1978-80 pracowałem jako kierowca w państwowej (a jakże!) firmie "Transbud". Jeździłem tam ciężkimi samochodami produkcji ZSRR marki KRAZ, KAMAZ, oraz polskim "Jelczem" dłużycą. Co charakterystyczne w tamtych czasach, w trakcie przewozu państwowego ładunku, co chwilę na trasie byłem zatrzymywany przez jakichś osobników. Musiałem się zatrzymywać, bo nigdy nie było wiadomo, czy to czasem nie legalna kontrola dokonywana przez utajnionych kapusi w cywilnych ubraniach. Często jednak okazywało się, że są to zupełnie prywatni "interesanci" proponujących mi przewóz "mojego" piasku lub żwiru na ich prywatną budowę. Mój miesięczny zarobek mieścił się wtedy w granicach 4,5 tys. złotych, co było w polskiej normie. Natomiast "interesanci" płacili mi za wywrotkę piachu 3 tys. zł. Trudno było oprzeć się takiej pokusie i czasem w ciągu jednego dnia wywalałrm na prywatnej budowie piach kilka razy. Dawało to zarobki wielokrotnie przekraczające to, oferowało kochane i opiekuńcze państwo. Oczywiście łączyło się to z ryzykiem kontroli na trasie, ale zawsze sprawę załatwiała odpowiednia łapówka, która nie uszczuplała zbytnio mojej kasy. Oprócz pracy zawodowej (jeździłem w nocy) za dnia chodziłem do Rynku Głównego, gdzie pod Bankiem PKO SA handlowałem dolarami i inną obcą walutą. W każdym innym kraju tzw. demokracji ludowej groziłoby to latami ciężkiego więzienia, ale nie w Polsce. Oficjalnie groziła za to wysoka kara, ale w rzeczywistości władza ludowa tolerowała ten proceder, a poza tym był on społecznie po cichu akceptowany. Przyczyna była taka, że władza nie zapewniając normalnych dostaw towarów żywnościowych (a nawet budowlanych) do zwykłych sklepów, cały czas sprzedawała te towary w "Peweksach", czyli sklepach dolarowych. W ten sposób zwykłe społeczeńsstwo traktowało handlarzy walutą jako swoich dobrodziejów. A policja (wówczas milicja) jako podstawowe źródło informacji o półświatku przestępczym. Nie każdy z nas szedł na te "układy", co np. w moim przypadku skończyło się internowaniem w stanie wojennym, co było oficjalną zemstą policyjną za notoryczny brak "współpracy".
Naturalia
W Toruniu do domu sędziego okręgowego dokonano włamania. Złodzieje ukradli jedynie 120 butelek bimbru. Cały ten zapas był dowodem rzeczowym w sprawie nielegalnego wyrobu alkoholu. Po kilku dniach nasza bohaterska policja ujęła sprawców włamania, ale gdy gdy chciała odebrać łup, okazało się, że został on już w całości wypity. Złodzieje nie czekali, aż alkohol wywietrzeje i straci moc urzędową. Poza tym owi złodzieje okazali się producentami skonfiskowanego napitku.W normalnym kraju dowody rzeczowe przestępstw przechowywane są w specjalnych policyjnych magazynach, do których dostęp osób postronnych jest niemożliwy. Dlaczego sędzia trzymał w swoim domu 120 flach bimbru? Może miał kaca?
czwartek, 28 maja 2009
Wózki
Na zdjęciu z 27 maja (właściwie 28 maja, ale serwer amerykański trzyma się swego czasu) widać żydowskich przechodniów legitymowanych przez polskiego i żydowskiego policjanta na przejściu do getta. Chciałem tylko opowiedzieć o wózku, jaki widać koło żydowskiego tragarza. Takie same wózki z długimi dyszlami widziałem aż do lat 80 na ulicy Brackiej. Siedzieli tam w bramie obok swoich "powozów" ich właściciele i czekali na pojawienie się zleceniodawców. Pili wódkę i czekali. W końcu przychodził jakiś klient, który potrzebował przewieźć szafę, kredens lub fortepian z ulicy na ulicę. Ten interes nie był odziedziczony po Żydach. Oni wozili szafy po Kazimierzu, a polscy "przedsiębiorcy" po pozostałych dzielnicach. Te wózki i tych ludzi widywałem tak długo, bo tak długo w komunistycznej Polsce trwał kryzys ze środkami transportu. Bardzo długo mało kto mógł prywatnie kupić samochód ciężarowy. Jeśli ktoś zdobył się na taki wydatek i koncesję na transport, był bardzo bogatym człowiekiem. Z braku konkurencji robił świetny biznes i stać go było na rozmaite łapówki dla władz miasta i milicji.
Trochę prawdy
Przeglądałem własny blog i postanowiłem jeszcze raz napisać o Żydach, naszych sąsiadach i współobywatelach w Polsce międzywojennej (II RP). Ojciec opowiadał mi o żydowskich handlarzach domokrążnych. Nosili na plecach drewniane pudła, a w nich jakże skromny towar: igły nici i guziki, które oferowali domowym gospodyniom. Teraz wiem skąd bierze się irracjonalna nienawiść niektórych naszych rodaków do Żydów. Bo biedny Żyd potrafił cały dzień chodzić po polskich domach, sprzedawać taniutkie nici i guziki i z tego nędznego interesu utrzymać swoją rodzinę. A Polak nie tylko że tego nie potrafił, ale wstydził się takiego zajęcia. W obliczu bezrobocia wolał głodować i nienawidzić radzących sobie w życiu synów Izraela.
Następna polaczkowatość.
Następna polaczkowatość.
Inicjatywy
Bardzo mi się spodobał pomysł studentów (i chyba władz) krakowskiego Uniwersytetu Rolniczego (dawnej Akademii Rolniczej), którzy wymyślili urządzenie w najbliższym czasie Dnia Owada. Owe "święto" połączone będzie z wielką wystawą, na której każdy chętny przekona się, jak liczny i różnorodny jest świat owadów. Trzeba przypomnieć, że ilość gatunków owadów przekracza każdą liczbę gatunków ssaków, ryb i ptaków.
Po wystawie i prelekcji można będzie zabawić się na Balu Owadzim. Uwaga! wstęp tylko w owadzim przebraniu! Zastanawiam się tylko, czy dość dobrą atrakcją dla np. młodego chłopaka będzie tańczenie z (też młodą) karaluszycą, lub wielką i tłustą gąsienicą motyla, która dopiero kiedyś będzie tym pięknym, kolorowym motylem. Rzecz gustu, wyobraźni i poczucia humoru. Jeśli pod maskaradowym karaluszym strojem będzie kryć się czarujące dziewczątko, to gratuluję jej np. szerszeniowemu partnerowi.
P.S. Prywatnie powiem, że osobiście do tańca wybrałbym mrówkę (ari). Jest milutka, pracowita i tylko czasem lekko kąśliwa.
Po wystawie i prelekcji można będzie zabawić się na Balu Owadzim. Uwaga! wstęp tylko w owadzim przebraniu! Zastanawiam się tylko, czy dość dobrą atrakcją dla np. młodego chłopaka będzie tańczenie z (też młodą) karaluszycą, lub wielką i tłustą gąsienicą motyla, która dopiero kiedyś będzie tym pięknym, kolorowym motylem. Rzecz gustu, wyobraźni i poczucia humoru. Jeśli pod maskaradowym karaluszym strojem będzie kryć się czarujące dziewczątko, to gratuluję jej np. szerszeniowemu partnerowi.
P.S. Prywatnie powiem, że osobiście do tańca wybrałbym mrówkę (ari). Jest milutka, pracowita i tylko czasem lekko kąśliwa.
środa, 27 maja 2009
Urzędasy
Właśnie obejrzałem poranną Kronikę Krakowską w lokalnej TV. I czego się dowiaduję? Ano tego, że urzędasy to odrębna rasa ludzka. Nigdy zdrowy rozsądek nie był ich cechą, o czym świadczą ostatnie decyzje krakowskiego magistratu. W ratuszu wymyślono mianowicie podwyżkę czynszów dla wszystkich najemców lokali użytkowych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo ceny stale rosną, ale chodzi o to, że czynsz wzrósł aż kilkunastokrotnie. W efekcie wiele znanych krakowskich firm zmuszonych jest do zamknięcia zakładów; po prostu bankructwo. Tak np. Apteka Pod Złotym Słoniem na Placu Wszystkich Świętych, istniejąca od końca XIX wieku, a nieprzerwanie działająca pod tym adresem od 1942 roku, musi zamknąć podwoje. Na tym nie koniec, bo w aptece jest wspaniałe zabytkowe i unikatowe umeblowanie: masa szufladek, półeczek, wagi i karafki. A urzędasy nawet nie zastanawiają się nad możliwością wykupu przez miasto wyposażenia apteki. Przecież to świadectwo istnienia miasta, jego historii, ale kogo to w tym kretyńskim i bezdusznym magistracie obchodzi?
piątek, 22 maja 2009
Trudna prawda

środa, 20 maja 2009
Obiad
"Upadek"
Wczoraj w TVP-2 obejrzałem niemiecko-włoski dramat "Upadek" (2004 r.) w reżyserii Olivera Hirschbiegla. Film ten przedstawia ostatnie dni III Rzeszy i Hitlera w bunkrze pod Kancelarią Rzeszy. Jest to historia widziana oczami osobistej sekretarki Hitlera - Traudl (właściwie Gertrude) Junge. Parę tygodni temu pokazali w TVP-2 dokument ze "spowiedzią" pani Junge. Był dla mnie bardzo interesujący, bo do tej pory widziałem i słyszałem niewiele osób, które na co dzień były tak blisko Hitlera. W filmie fabularnym (jednak jak półdokument) również wykorzystano wypowiedzi Traudl Junge, która zmarła w 2002 roku.
Uderzające były sceny, jak oficerowie i żołnierze z załogi bunkra w ostatnich dniach piją bez przerwy, a nawet wraz kobietami z personelu urządzają balangi. Hitler sam nie pijący, niepalący i ponoć wegetarianin, normalnie tępiący jakiekolwiek rozprzężenie, już nie reagował. Dla mnie były to "bale straceńców", poza tym ja nie piłbym wódki tak sobie. Będąc w takiej sytuacji, zapiłbym się na śmierć.
Uderzające były sceny, jak oficerowie i żołnierze z załogi bunkra w ostatnich dniach piją bez przerwy, a nawet wraz kobietami z personelu urządzają balangi. Hitler sam nie pijący, niepalący i ponoć wegetarianin, normalnie tępiący jakiekolwiek rozprzężenie, już nie reagował. Dla mnie były to "bale straceńców", poza tym ja nie piłbym wódki tak sobie. Będąc w takiej sytuacji, zapiłbym się na śmierć.
Ptaki
Rano wracając z zakupów usłyszałem pierwszą kukułkę, a wcześniej, po tamtej stronie tunelu gdzieś na drzewie śpiewał jakiś ptak. Uznaliśmy kiedyś z Ayano, że w Polsce najpiękniej śpiewa kos. Ten śpiew był jednak zupełnie innej kategorii i nie można powiedzieć, że lepszy czy gorszy. po prostu zupełnie inny i bardziej skomplikowany. Różnorodne frazy od kląskania do rozmaitych treli. Gdyby to była noc, byłbym pewny, że to słowik. A może był to słowik "dzienny"?
wtorek, 19 maja 2009
Jak się robi żółty ser?
Rano krojąc ser do śniadania, wspomniałem mojego Ojca i jego opowiastki. Kiedy miałem około ośmiu, dziewięciu lat, opowiedział mi, jak się robi żółty ser. Otóż gdy masa serowa jest już gotowa, ale jeszcze półpłynna, trzeba jej nadać odpowiedni zapach. Wzywają więc dyrektora wytwórni sera, ale ten akurat jest nieobecny. Posyłają więc po jego zastępcę, ale jego też nie ma. Szukają też głównego księgowego i też go nie znajdują. Wreszcie wołają z kotłowni palacza. Gdy ten trochę podpity przychodzi, każą mu zdjąć z lewej nogi but, a następnie skarpetę. Biorą od niego tą skarpetę i wrzucają do serowej bulgocącej masy, która potem zastyga i nabiera charakterystycznego "aromatu". Gdy spytałem, dlaczego musiała być skarpeta z lewej nogi, Ojciec odpowiedział, że z lewej zawsze bardziej śmierdzi.
Po tej opowieści nagle zacząłem nie lubić żółtego sera. W owych czasach taki ser był częstym i tańszym od wędlin dodatkiem do chleba, więc Mama była poirytowana. Przy śniadaniu rzekła do Ojca:"Nie wiesz co się dzieje z Bogusiem? nagle mu się odwidziało i zbrzydł mu żółty ser". A Ojciec na to: "Dzieci już tak mają, raz coś lubią, raz nie. Prawda Bogulek?"
Po tej opowieści nagle zacząłem nie lubić żółtego sera. W owych czasach taki ser był częstym i tańszym od wędlin dodatkiem do chleba, więc Mama była poirytowana. Przy śniadaniu rzekła do Ojca:"Nie wiesz co się dzieje z Bogusiem? nagle mu się odwidziało i zbrzydł mu żółty ser". A Ojciec na to: "Dzieci już tak mają, raz coś lubią, raz nie. Prawda Bogulek?"
Dwa cmentarze
Parę dni temu, gdy informowałem Ayano o śmierci kolegi, mówiłem że choć trwają słoneczne dni, nie chciałbym żeby w dniu pogrzebu zaczęło lać. I oczywiście pomimo słonecznego poranka i przedpołudnia około 13-tej zaczęło się chmurzyć, a gdy szedłem do tramwaju, już lało. Wziąłem z domu parasol, ale musiałem w kiosku kupić następny, bo dotychczasowy okazał się zepsuty. Na szczęście burza prześcignęła tramwaj i gdy dotarłem na cmentarz, z powrotem świeciło słońce. Spotkałem tam wielu kolegów i znajomych, Józia żegnało pół Krakowa. Po ostatnich słowach księdza zabrzmiały dźwięki 2 utworów granych na trąbkach przez dwóch muzyków, znakomicie harmonizujących z tą smutną ceremonią. Po pogrzebie pojechałem z dawnym kumplem markiem K. i jeszcze jednym znajomym na Kazimierz, zostawiliśmy samochód na parkingu i poszliśmy na wódkę do jednej z knajp w okolicy Placu Żydowskiego. Po jakimś czasie Markowi przyszedł do glowy pomysł wypicia wódki w naszym dawnym stylu, czyli nie w knajpie, a gdzieś na ławce, albo w jakimś zacisznym miejscu w plenerze. Kupiliśmy więc flachę, napój i 3 plastikowe kubeczki i ruszyliśmy w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. Nie były to już dawne czasy i trudno było owe miejsce znaleźć, ale przypomniałem sobie, jak kiedyś piłem z kolegami na cmentarzu żydowskim. Poszliśmy tam więc, ale znowu zaskoczył nas znak czasu. Kiedyś nikt nie zwracał uwagi na to kto wchodzi lub wychodzi przez bramkę tego cmentarza, a wczoraj wyskoczył portier i po krótkiej rozmowie z Markiem coś mu wręczył. Okazało się, że są to 3 kipy (judaistyczne mycki na głowę). Teraz wreszcie szanuje się religijne i narodowe obyczaje innych nacji w tym kraju. Strażnik prosił tylko o spokojne spożycie alkoholu i przyszedł do nas po chwili na drinka. Trzeba nas było widzieć, jak wszyscy trzej katolicy w żydowskich kipach na głowie rozmawiamy i pijemy wódkę obok starych nagrobków z hebrajskimi napisami. Wypiliśmy oczywiście za spokój duszy tu pochowanych. Nie wziąłem kipy na pamiątkę, bo przy wyjściu zwróciliśmy je strażnikowi.
poniedziałek, 18 maja 2009
Zwykłe cuda
Przez jakieś ostatnie 3 lata stale spotykają mnie nieszczęścia i prześladuje pech. Najzwyklejsze rzeczy komplikują się do tego stopnia, że gdy coś przypadkiem pójdzie po mojej myśli, traktuję to jak cud. Rzeczy, które dla wszystkich innych są normą, dla mnie gdy potoczą się bez pechowych okoliczności, stają się objawem szczęścia i niemal wpadam w euforię. Tak było wczoraj, gdy UDAŁO mi się normalnie podpisać umowę o wynajmie garażu.
Pożegnania
Za 2 godziny na Cmentarzu Prokocimskim pożegnam następnego kolegę, który za wcześnie odszedł. Był młodszy ode mnie o 1 rok. Tak wielu w ostatnich latach kolegów i znajomych odeszło, że nawet nie mogę policzyć. Z tymi którzy jeszcze żyją spotykam się przeważnie na pogrzebach. To jedyna i coraz częstsza okazja do naszych spotkań. Wspominamy kolejnego zmarłego kumpla i czasem coś wypijemy. Nie zawsze wszyscy mogą się napić, bo większość przyjeżdża na pogrzeb samochodami. Niektórzy żeby jednak się napić, sadzają w tym dniu żonę za kierownicą.
Będzie mi Ciebie Józku brakowało, jak wielu innych.
Będzie mi Ciebie Józku brakowało, jak wielu innych.
sobota, 16 maja 2009
Uwaga na Aerofłot
Po obejrzeniu filmu dokumentalnego chciałem dowiedzieć się czegoś bliższego o mieście Kaszgar. Leży ono w zachodnich Chinach i zamieszkałe jest w większości przez Ujgurów. Przy okazji w internecie natrafiłem na relację z ciekawej wyprawy rowerowej trzech Polaków. Mieli pomysł na przejechanie rowerami ze stolicy Kirgizji, Biszkeku do Kaszgaru właśnie. Pomijając wszelkie optymalne trudności w podróżowaniu, mieli dość charakterystyczną przygodę z linią lotniczą Aerofłot. Lot z Warszawy do Moskwy, a potem do Biszkeku przebiegł w miarę normalnie, gorzej było z rowerami, które uczestnicy wyprawy wysłali do Biszkeku także Aerofłotem. Gdy wylądowali w Biszkeku i chcieli odebrać rowery, okazało się że ich nie ma. Urzędasy z Aerofłotu udawali, że ich szukają, ale nie robili nic. W końcu po tygodniu nerwów i straty czasu wreszcie jakimś cudem udało się ustalić, że rowery nie wiadomo dlaczego i przez kogo zostały wysłane do miasta Urumqi w tej samej ujgurskiej prowincji, co Kaszgar.
Ayano też miała podobne doświadczenie i przyjechała kiedyś do mnie bez bagażu, który gdzieś zaginął. Po kilku dniach dopiero któregoś wieczoru dostarczono go do naszego domu. Dobrze że w ogóle się znalazł.
P.S. W Biszkeku można się porozumieć po angielsku (i oczywiście po rosyjsku), mieszkańcy kochają Amerykę i choć po angielsku mówią słabo, chętnie szkolą język. Zwłaszcza młodzi, którzy kończą szkoły i pragną studiować na American University in Kyrgizstan, ponoć najlepszy w kraju. Co do jedzenia, to abstrahując od ataków ptasiej grypy, uczestnicy wyprawy chwalili bardzo kurczaka zapiekanego z ciastem. Tak im smakował, że jedli go codziennie.
Natomiast w Kaszgarze bez znajomości języka mandaryńskiego lub uyghuru, porozumienie się z miejscowymi jest bardzo trudne i zabiera mnóstwo czasu. Wynika to z zupełnie odmiennej kultury, gdzie nawet zwykłe gesty oznaczają co innego, niż myślimy. Nawet zamówienie potrawy w jadłodajni nastręcza trudności.
Ayano też miała podobne doświadczenie i przyjechała kiedyś do mnie bez bagażu, który gdzieś zaginął. Po kilku dniach dopiero któregoś wieczoru dostarczono go do naszego domu. Dobrze że w ogóle się znalazł.
P.S. W Biszkeku można się porozumieć po angielsku (i oczywiście po rosyjsku), mieszkańcy kochają Amerykę i choć po angielsku mówią słabo, chętnie szkolą język. Zwłaszcza młodzi, którzy kończą szkoły i pragną studiować na American University in Kyrgizstan, ponoć najlepszy w kraju. Co do jedzenia, to abstrahując od ataków ptasiej grypy, uczestnicy wyprawy chwalili bardzo kurczaka zapiekanego z ciastem. Tak im smakował, że jedli go codziennie.
Natomiast w Kaszgarze bez znajomości języka mandaryńskiego lub uyghuru, porozumienie się z miejscowymi jest bardzo trudne i zabiera mnóstwo czasu. Wynika to z zupełnie odmiennej kultury, gdzie nawet zwykłe gesty oznaczają co innego, niż myślimy. Nawet zamówienie potrawy w jadłodajni nastręcza trudności.
piątek, 15 maja 2009
czwartek, 14 maja 2009
Ulubione smaki


Na górnym zdjęciu posiekany koperek, poniżej obiadek.
Przepis na sos koperkowy
W zależności od zapotrzebowania jedną lub dwie wiązki koperku oczyścić i drobno (ale bez przesady) posiekać. W rondelku lub garnku w którym będziemy pichcić sos przygotować sporo zasmażki (jasnej). Gdy gotowa, dolewać powoli zimnej wody, aż nabierze konsystencji sosu. Zagotować na wolnym ogniu i wsypać koperek, wciąż mieszając. Chwilę podgotować, posolić, ewentualnie dolać wody (można gorącej), gdy sos jest zbyt gęsty. Do wszystkiego wlać 250 g kwaśnej śmietany i zamieszać. Całość można przyprawić do smaku pieprzem i maggi (lub odrobiną sosu sojowego).
Zasłużony kwiat


Ciekawy jestem kiedy nabierze sił i chęci do następnego kwitnienia.
środa, 13 maja 2009
Zabytki

Dość długo uważano, że ten kościół ufundował król Władysław Herman około roku 1086 jako wotum za przyjście na świat syna, późniejszego króla Bolesława Krzywoustego. Jednak brak było śladów budowli romańskiej właściwej dla tamtych czasów, a trudno przyjąć że świątynia fundowana w takiej intencji była drewniana. Przyjęto zatem, że to raczej kościół św. Andrzeja (najstarszy kościół w Krakowie, właśnie w stylu romańskim, ul. Grodzka) został założony pierwotnie pod wezwaniem św. Idziego, a potem przeniesiono tylko imię patrona do tej nowszej, gotyckiej świątyni.
P.S. Już kiedyś wspominałem, że jeszcze w latach 60 jeździłem takimi tramwajami na linii 21, 18 i 11. Teraz latem taki sam tramwaj stoi w Rynku jako atrakcja dla turystów, czasem mieści się w nim turystyczny punkt informacyjny. Po przeciwnej stronie Sukiennic latem działa poczta w zabytkowym dyliżansie.
Stare smaki

poniedziałek, 11 maja 2009
Nie wszystko złoto, co się świeci
Publicysta "Gazety Wyborczej"Jerzy Skoczylas opisał, jak mogą się między sobą różnić dwa warsztaty naprawy rowerów. Jeden - wypisz, wymaluj, jak z czasów Gomułki, drugi - jasny, błyszczący i nowoczesny. Ten pierwszy mieści się w piwnicy małego domu, jest zagracony, brudny i pracują tam umorusani jak kominiarze fachowcy. Jest tam też brudny kibelek: gorsze klozety autor widział tylko w Zakładach Tytoniowych i w Hucie im. Lenina w czasach komuny. Redaktor Skoczylas 30 kwietnia musiał szybko wymienić napęd i łańcuch w swoim rowerze, pojechał więc do tego nowego i ładnego warsztatu. Tam najpierw musiał odczekać, aż sprzedawca skończy pogawędkę ze znajomymi (panowała już majówkowa atmosfera), a potem na pytanie o wymianę rzeczonych części w bieżącym dniu usłyszał natychmiast odmowną odpowiedź. Nawet nie dano mu dokończyć pytania. Pojechał więc do "brzydkiego" warsztaciku, gdzie natychmiast troskliwie zajęto się jego rowerem, nie wciskano mu ani tandety, ani zbyt drogich części. Wszystko zrobiono szybko i fachowo, rozmawiano z nim nie jak z uciążliwym intruzem, lecz jak z KLIENTEM, a także poinformowano, co w najbliższym czasie trzeba jeszcze naprawić, żeby wszystko grało. Po tej wymianie w majowy weekend redaktor przejechał 400 kilometrów bez najmniejszej usterki i na pewno będzie stałym klientem niepozornego warsztaciku. Doradziłby tylko właścicielowi trochę tam posprzątać.
Biały kruk w TVP
Wczoraj, a właściwie już dzisiaj, bo w godz. 1:25 - 3:25 obejrzałem rzadki i bardzo dobry dramat zachodnioniemiecki z roku 1954 (czarno-biały) "Generał diabła" w reżyserii Helmuta Kaeutnera.
Zrealizowany zaledwie 9 lat po zakończeniu II wojny światowej (ja od roku byłem już na świecie) film opowiada w sposób dość prawdziwy o hitlerowskim generale, który Hitlera i jego polityki nie lubił. Można się było zastanowić nad różnicą między niemieckim patriotyzmem, a nazizmem. Nad ludzkimi charakterami w tych dziwnych i ciężkich czasach, nad dokonywanym wyborem drogi życia (lub śmierci). Nie było żadnej recenzji i nie wiedziałem czego się spodziewać po "staroci" sprzed 55 lat. Okazało się, że temat tej "staroci" jest wciąż aktualny, choć w innych okolicznościach i scenerii, a film bardzo interesujący i zrobiony przez Niemców z dystansem do własnej historii.
Zrealizowany zaledwie 9 lat po zakończeniu II wojny światowej (ja od roku byłem już na świecie) film opowiada w sposób dość prawdziwy o hitlerowskim generale, który Hitlera i jego polityki nie lubił. Można się było zastanowić nad różnicą między niemieckim patriotyzmem, a nazizmem. Nad ludzkimi charakterami w tych dziwnych i ciężkich czasach, nad dokonywanym wyborem drogi życia (lub śmierci). Nie było żadnej recenzji i nie wiedziałem czego się spodziewać po "staroci" sprzed 55 lat. Okazało się, że temat tej "staroci" jest wciąż aktualny, choć w innych okolicznościach i scenerii, a film bardzo interesujący i zrobiony przez Niemców z dystansem do własnej historii.
piątek, 8 maja 2009
Wspomnienie
Znany działacz opozycji w latach 1970-80-tych (jeszcze bardziej znany po pobiciu przez milicję) Jan Rulewski wspomina lata pracy w ROMECIE. Był to wtedy potężny i bogaty zakład pracy, produkujący w Bydgoszczy bardzo ważne wówczas dla gospodarki rowery. Przy wielkim zatrudnieniu kobiet nie można było znaleźć "badylarza" (prywatnego ogrodnika), który byłby w stanie zapewnić tak dużą dostawę goździków na Dzień Kobiet. Wobec tego fabryka wybudowała w tym celu własną szklarnię. Jednak do marca kwiaty nie zakwitły, bo palacz chlał wódę. Następnej zimy fabryka zatrudniła strażnika, który pilnował palacza, który pilnował goździków. Ale wtedy zepsuł się szklarniowy piec i kwiatki znowu nie zakwitły. Wtedy dyrekcja kazała załatwić (piszę "załatwić", bo wtedy się załatwiało, nie kupowało) zamiast kwiatów pończochy (później były rajstopy). Kiedy zaopatrzeniowiec je przywiózł, po rozpakowaniu okazało się, że w środku są dziecięce rajtuzki. Tysiące rajtuzek.
Rzeczywistość w tamtych czasach nieraz przerastała kabaret. Kiedyś opisywałem Dzień Kobiet w peerelowskich zakładach pracy i zilustrowałem to komputerowym rysunkiem. Chciałem ten rysunek teraz pokazać, ale nie udało się wskutek jakiegoś błędu w przekazie. Można go zobaczyć na naszej stronie www. geocities.jp/nagamimi_2/ w "galerii Bogdana".
Umieściłem na nim komplet prezentów od dyrekcji zakładu dla pracownicy na Dzień Kobiet. Przeważnie była to paczka kawy 100 g, rajstopy i goździk, lub tylko jedna z tych rzeczy. Czasem dochodziła rolka papieru toaletowego, towaru bardzo poszukiwanego.
Kobiety musiały na specjalnej liście pokwitować podpisem odbiór prezentu, a po uroczystości wracały do pracy, ale były zwalniane w tym dniu o 2 godziny wcześniej.
Rzeczywistość w tamtych czasach nieraz przerastała kabaret. Kiedyś opisywałem Dzień Kobiet w peerelowskich zakładach pracy i zilustrowałem to komputerowym rysunkiem. Chciałem ten rysunek teraz pokazać, ale nie udało się wskutek jakiegoś błędu w przekazie. Można go zobaczyć na naszej stronie www. geocities.jp/nagamimi_2/ w "galerii Bogdana".
Umieściłem na nim komplet prezentów od dyrekcji zakładu dla pracownicy na Dzień Kobiet. Przeważnie była to paczka kawy 100 g, rajstopy i goździk, lub tylko jedna z tych rzeczy. Czasem dochodziła rolka papieru toaletowego, towaru bardzo poszukiwanego.
Kobiety musiały na specjalnej liście pokwitować podpisem odbiór prezentu, a po uroczystości wracały do pracy, ale były zwalniane w tym dniu o 2 godziny wcześniej.
czwartek, 7 maja 2009
Nocny Łowca

W Krakowie trwa od 5 do 31 maja Miesiąc Fotografii. W ramach tego festiwalu organizowane są liczne wystawy fotografii i jej historii. W Gmachu Głównym Muzeum Narodowego wisi ponad 250 prac Ushera Felliga, znanego jako Artur Weegee. Urodził się w Złoczewie pod Lwowem w 1899 roku (wtedy był to obszar Polski), a w 1909 r. wraz z rodziną przyjechał do Nowego Jorku. Młody Weegee imał się rozmaitych zajęć, aż odkrył potęgę fotografii. Podjął współpracę z tabloidami, jak "The Daily News" czy "The Daily Mirror". Wyspecjalizował się w fotografowaniu nocnego życia Nowego Jorku, a zwłaszcza Harlemu. Często na miejscu zbrodni i występku był pierwszy przed policją i pogotowiem ratunkowym. Był nocnym łowcą, zawsze przygotowanym do akcji. W samochodzie miał maszynę do pisania, sprzęt do wywoływania zdjęć, zapas cygar i zmianę bielizny. Specjalnie przystosowany bagażnik służył jako ciemnia. W ten sposób mógł jeszcze na miejscy wypadku wywołać zdjęcia i sprawdzić efekt. Zmarł w 1968 roku.
Na zdjęciu Weegee'a uchwycony moment wylotu z lufy "armaty" - "Człowieka - kuli armatniej" (chyba w cyrku).
środa, 6 maja 2009
Cudowny lek i film




P.S. Film wyreżyserował Ben Sombogaart.
Aneks do wczorajszego spota
Gdy w poniedziałek wyszedłem z dworca, zaraz zadarłem głowę do góry i ujrzałem wiele jerzyków. Zapewne są nad miastem od kilku dni, a na płaszowskim niebie do tej pory ich nie widać. Ot zadupie, nawet dla jerzyków nieatrakcyjne. Pojawią się, gdy nad centrum atmosfera się zagęści.
wtorek, 5 maja 2009
Zawsze jakiś kłopot
Wczoraj załatwiłem sprawy w Urzędzie Pracy, a właściwie nie załatwiłem, bo pracy nie ma. Na pocieszenie był zmodernizowany system obsługi czekających, tak że siedzenie w poczekalni nie trwa dłużej, niż kilka - kilkanaście minut. Zamontowano elektroniczny "wydawacz" numerków i ekran na którym wyświetlane są numery do obsługi równocześnie z głosowym wezwaniem.
A dzisiaj zainaugurowałem generalne porządki w domu przed przyjazdem Ayano. Zacząłem od wyczyszczenia lamp sufitowych i "dachu" kredensu, oraz drzwi od łazienki. W łazience niestety spotkało mnie nieszczęście; przy wymianie żarówki cała lampa oderwała się od sufitu. Na razie nie ma możliwości jej przykręcenia, ale nadal wisi na przewodach i świeci jedną żarówką. Ta nowa spaliła się zaraz po wkręceniu. Jest nietypowa, ale mam nadzieję kupić taką w slepie elektrycznym po drugiej stronie torowiska.
A dzisiaj zainaugurowałem generalne porządki w domu przed przyjazdem Ayano. Zacząłem od wyczyszczenia lamp sufitowych i "dachu" kredensu, oraz drzwi od łazienki. W łazience niestety spotkało mnie nieszczęście; przy wymianie żarówki cała lampa oderwała się od sufitu. Na razie nie ma możliwości jej przykręcenia, ale nadal wisi na przewodach i świeci jedną żarówką. Ta nowa spaliła się zaraz po wkręceniu. Jest nietypowa, ale mam nadzieję kupić taką w slepie elektrycznym po drugiej stronie torowiska.
niedziela, 3 maja 2009
Właściwy zakup

Europa - to nasza historia


Taki jest tytuł wystawy otwartej ostatnio we Wrocławiu. Jej autorem jest Krzysztof Pomian, ale najpierw oglądano ją w Brukseli. Rozlokowana jest w wielu pomieszczeniach. W jednym z nich podłoga z podświetlonych kafli układa się w obraz zbombardowanej Kolonii, a na czarnych ścianach wyświetlają liczby. To zabici ludzie i zniszczone kraje. Są zabawki i zapalniczki z pocisków, łusek, na manekinach sukienki uszyte z flag aliantów. Gdzie indziej wielkie zdjęcie Winstona Churchilla i słychać fragmenty jego przemówienia z 1946 roku w Zurychu, w którym nawoływał do tworzenia Stanów Zjednoczonych Europy - "lub jakkolwiek je nazwiemy, musimy zacząć teraz". Oprócz innych ojców zjednoczonej Europy, paradoksalnie obecny jest tam Stalin. Wbrew swej woli przyczynił się jednak do zjednoczenia, bo spowodował je strach przed nim.
Ilustrowane są losy Wschodu i Zachodu w czasie ponad 40 lat zimnej wojny. Symbolem są makiety dwóch pocisków rakietowych: amerykańskiego Pershinga i sowieckiego SS20. Jest odtworzone w skali 1:1 słynne przejście graniczne Checkpoint Charlie, łączące dwie części Berlina.
Pokazane są wnętrza wygodnych i zasobnych mieszkań zachodnich Europejczyków, a obok wyposażone w narzędzia tortur "pokoje przesłuchań" ofiar komunizmu. Ale nie tylko, takie sale tortur istniały także w Europie Zachodniej, we frankistowskiej Hiszpanii, czy w Grecji "Czarnych Pułkowników" i Portugalii Salazara.
Są fragmenty Muru Berlińskiego i zasieki z granicy węgiersko-austriackiej, zdjęte dopiero w 1989 roku, a także dokumentacja rewolty robotniczej w NRD, rewolucji węgierskiej i Praskiej Wiosny.
We wrocławskiej wersji wystawy rozbudowano temat Polski. Jest Konstytucja PRL, wyhaftowana przez kolejarki dla komunistycznego prezydenta Bolesława Bieruta, tekst listu biskupów polskich do biskupów niemieckich ze słynnym zdaniem "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie", kask stoczniowca ze Stoczni Gdańskiej, list gończy za Władysławem Frasyniukiem, oraz pamiątki po Pomarańczowej Alternatywie (kiedyś pisałem o pomarańczowych "krasnoludkach" uganiających się z milicją po ulicach Wrocławia).
Oczywiście nie mogłem opisać każdego eksponatu.
piątek, 1 maja 2009
Absurd (jeden z wielu) gospodarki komunizmu
W wolnej Polsce każda firma, państwowa czy prywatna, może na własną rękę i bez pośrednika sprowadzać zza granicy surowce i sprzedawać swoje produkty. To teraz normalne. Ale za komuny musiała istnieć państwowa Centrala Handlu Zagranicznego, bez której zawarcie jakiejkolwiek transakcji z innym krajem było absolutnie niemożliwe. Do pracy w tej Centrali pchano się drzwiami i oknami, trzeba było mieć "plecy" i należeć do partii (PZPR). Był to wielki przywilej, związany z zagranicznymi wyjazdami i kontaktami, oraz styczność z wielkim światem i obcą walutą. Teraz jednak wiadomo, jak bardzo szkodliwa i złodziejska była to firma. Wyjaśnię tylko jeden z aspektów jej działalności, żeby szanowni japońscy czytelnicy dowiedzieli się, dlaczego socjalistyczna gospodarka nigdy nie miała szans w normalnym świecie. Na przykład duże państwowe przedsiębiorstwo do produkcji potrzebuje surowca, który dostępny jest jedynie na Zachodzie. Z zapotrzebowaniem za każdym razem MUSI zwracać się do CHZ. Centrala ta wynagradzana jest od wysokości zawartych kontraktów, więc w jej interesie jest kupić jak najdrożej (!). W ten sposób przepłacano i cieszono się z wysokich cen w Centrali, bite po kieszeni były kupujące firmy małe i duże, a wysokie premie zbierały urzędasy z CHZ, w której interesie wcale nie leżał interes firm ( i państwa), w których imieniu działała.
Aneks do posta z 29.04.09 r.
Muzeum Auschwitz-Birkenau już wie, kto jest autorem karteczki w butelce znalezionej w murze Wyższej Szkoły Zawodowej w Oświęcimiu. Odręczne pismo Bronisława Jankowiaka rozpoznała jego znajoma, pani Iwona Maciejowska z Bydgoszczy.
Autor listu urodził się 5 lutego 1926 r. w Poznaniu. Po sąsiedzkim donosie jakoby był Żydem, został aresztowany przez Niemców i trafił do Auschwitz 11 maja 1943 r., gdzie otrzymał numer 121313, jednak oznaczony jako Polak. Pod koniec wojny ewakuowany do innego niemieckiego obozu, po wyzwoleniu wraz z innymi więźniami i więźniarkami trafił na leczenie do Szwecji. Tam poznał byłą więźniarkę KL Auschwitz Marię Czarnek, z którą wziął ślub. Oboje zamieszkali w Szwecji i mieli czworo dzieci. Do Polski nie wrócili. Bronisław zmarł 21 czerwca 1997 r.
Pisałem, że francuski Żyd Albert Veissid przeżył obóz i mieszka we Francji w Marsylii. Wiadomo o jeszcze jednym żyjącym byłym więźniu z listy w butelce. To Karol Czekalski. Doczekał wyzwolenia w podobozie KL Flossenburg w Litomierzycach (Leitmeritz) na terenie Protektoratu Czech i Moraw. Dzisiaj ma 83 lata i mieszka w Łodzi. O pozostałych współtowarzyszach niedoli nie ma informacji.
Autor listu urodził się 5 lutego 1926 r. w Poznaniu. Po sąsiedzkim donosie jakoby był Żydem, został aresztowany przez Niemców i trafił do Auschwitz 11 maja 1943 r., gdzie otrzymał numer 121313, jednak oznaczony jako Polak. Pod koniec wojny ewakuowany do innego niemieckiego obozu, po wyzwoleniu wraz z innymi więźniami i więźniarkami trafił na leczenie do Szwecji. Tam poznał byłą więźniarkę KL Auschwitz Marię Czarnek, z którą wziął ślub. Oboje zamieszkali w Szwecji i mieli czworo dzieci. Do Polski nie wrócili. Bronisław zmarł 21 czerwca 1997 r.
Pisałem, że francuski Żyd Albert Veissid przeżył obóz i mieszka we Francji w Marsylii. Wiadomo o jeszcze jednym żyjącym byłym więźniu z listy w butelce. To Karol Czekalski. Doczekał wyzwolenia w podobozie KL Flossenburg w Litomierzycach (Leitmeritz) na terenie Protektoratu Czech i Moraw. Dzisiaj ma 83 lata i mieszka w Łodzi. O pozostałych współtowarzyszach niedoli nie ma informacji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)