sobota, 31 stycznia 2009

Już tego nie ma

Rozmawialiśmy wczoraj z Ayano o cukierkach przeciwkaszlowych, które ona czasem kupuje. Przypomniały mi się wtedy cukierki "ślazowe" - tak się właśnie nazywały, które w moich latach szkolnych można było kupić jedynie w prywatnych sklepikach spożywczych. Kilka takich sklepików uchowało się wtedy jakimś cudem w okolicy mojego zamieszkania. Po drodze do szkoły był jeden, ale gdy zmieniło się nieco trasę, można było odwiedzić jeszcze dwa. Oczywiście w innych dzielnicach też działały takie jakby żywcem przeniesione z czasów przedwojennych przybytki, które na podstawie szkolnych lektur kojarzyły mi się ze sklepikami żydowskimi - i chyba słusznie.
Oprócz wspomnianych cukierków ślazowych (zalecanych "na kaszel"), można było tam kupić również olbrzymie landryny, tak wielkie, że na 10 dkg wchodziło zaledwie kilka sztuk. Ulubionym uczniów przysmakiem były "kokoski", tzn. zrobione z masy kokosowej kolorowe wałeczki po 50 groszy, a większe po 1 zł. Można było się napić słodkiej i dobrze gazowanej oranżady w butelkach z drucianym zamkiem i uszczelką za 1,60 zł. Na półkach stały zagraniczne odżywki dla dzieci, pachniała wanilia w laskach, leżały banany. Za szybką kusiły oko kolorowe paseczki z napisem "Chewing-gum". Ja nazywałem gumę do żucia właśnie "hewigumką". Nie muszę dodawać, że specjały te były niedostępne w sklepach państwowych. Właściciele prywatnych interesów skupywali je zapewne od odbiorców paczek zza granicy i od marynarzy. Ale poza tymi frykasami w niektórych z tych sklepików stały w kącie mniej pachnące beczki, zazwyczaj trzy: z kiszoną kapustą, z kiszonymi ogórkami i z solonymi śledziami. I te właśnie beczki ze swoim nieodłącznym zapachem kojarzyły mi się ze sklepami żydowskimi.
Z biegiem lat, zapewne wraz z wymieraniem właścicieli te małe interesy zaczęły znikać (władza ludowa raczej ich nie likwidowała - za małe). Jednak jeden z nich - pod szyldem "Jacek" przetrwał wiele lat(choć go przenoszono na inną ulicę), także upadek komuny i atak drapieżnego kapitalizmu. Jeszcze w latach 90-tych, zamieszkując na Basztowej chodziłem do "Jacka" specjalnie po drewno na podpałkę, bo wciąż mieliśmy w mieszkaniu piękne kaflowe piece na węgiel. Kiedyś, już z Ayano odwiedziliśmy sklep "Jacek" na ul. Długiej (dawniej na Krowoderskiej) i porozmawialiśmy z wiekową właścicielką. I ja i ona pamiętaliśmy dawne czasy, ona jeszcze dawniejsze. Ayano kupiła wtedy chyba drożdże winne. To było ponad 10 lat temu. Sklepu "Jacek" już nie ma, zapewne zmarła pani właścicielka, wdowa po właścicielu - panu Jacku.
I żadnych takich sklepików już nie ma. I nie ma już nawet śladu po przedwojennym napisie na starym tynku, który zawsze pobudzał moją podróżniczą wyobraźnię: "TOWARY KOLONIALNE".

Brak komentarzy: