niedziela, 25 stycznia 2009

Boruta

Wczoraj w TV pokazali jałówkę (młoda krowa-dziewica) i zapewnili telewidzów, że ma się ona dobrze. Taka wyrwana z kontekstu migawka wyglądała idiotycznie, ale za chwilę sprawa się wyjaśniła. Otóż w lipcu ubiegłego roku jałówkę "Borutę" wraz z innymi krowami wieziono na rzeź. Przy rozładunku w zakładach mięsnych koło Suwałk Borucie udało się zmylić czujność konwojentów i zwyczajnie uciekła. Wydostała się z rzeźni i skierowała się na szosę. Gdzieś po drodze osaczono ją, a miejscowy weterynarz dwukrotnie strzelił do niej i trafił nabojami usypiającymi. Nic nie pomogło, krówka znowu wymknęła się z obławy i pobiegła na pobliską budowę. Tam weszła na parter budowanego domu i znowu zmyliła pogoń. Tym razem wydostała się na autostradę i biegła nią przez 30 minut (sporo kilometrów) ani razu nie kolidując z żadnym samochodem. W końcu zaopiekowali się nią dobrzy ludzie. Działacze Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami wykupili ją od właściciela, ale tu wkroczył Jaśnie Pan Urzędnik, czyli Powiatowy Lekarz Weterynarii i zaczął upierać się przy konieczności uśmiercenia Boruty. Odebrał ją miłosiernym działaczom w celu ponownego odstawienia do rzeźni. Dzięki mediom sprawa jednak była już na tyle głośna, że jak w przypadku bibliotecznego kota, za krówką ujęła się miejscowa społeczność. Urzędasy wymachiwały przepisami, które nakazują zabicie "aż do skutku" przeznaczonego na ubój zwierzęcia. Obrońcy mieli w rękach świadectwa zdrowia Boruty, a także powoływali się na starodawną tradycję, że jeśli przy egzekucji urwie się sznur, to nie wiesza się drugi raz skazańca itp. W końcu presja społeczna wspomagana mediami wygrała i krówce darowano życie. Skubie sobie trawkę i sianko wśród innych ocalonych zwierzaków z schronisku pod Pszczyną. Jest przyjacielska, ale pozostał jej do dzisiaj paniczny strach przed ludźmi odzianymi na biało.

Brak komentarzy: