niedziela, 4 stycznia 2009

Włos się jeży...

Przeczytałem w wigilijnym wydaniu "GW" artykuł o dawnych sposobach sprzątania i przepisach dla przedwojennych pań domu na wzorowe pranie, czyszczenie sreber itp. Włos się jeży na głowie, co musielibyśmy robić, gdyby nie było pralek automatycznych, proszków enzymatycznych, odkurzaczy i froterek. Wprawdzie przed II wojną były już odkurzacze i lodówki, ale piekielnie drogie. Bardzo bogatych ziemian i szlachtę zamieszkałą w dworkach w majątkach ziemskich było stać na takie urządzenia, ale przecież wtedy w tych okolicach prądu nie było. Porady przewidują więc zajęcie dla zastępów panien służących np. na 3 dni prania. Bo przecież w tamtych czasach używało się więcej bielizny różnorakiego rodzaju, zarówno osobistej, jak pościelowej i stołowej. Masę piorącą z szarego mydła, popiołu i chemikaliów przygotowywano samodzielnie wg takich właśnie porad. Było też krochmalenie i bielenie. Ja sam pamiętam gotowanie bielizny w wielkim baniaku, krochmalenie jej w wannie i dodawanie niebieskiego proszku - ultramaryny w celu wybielenia. Potem nosiłem wyschnięte na strychu pranie do magla na ul. Krowoderskiej. Tego magla już nie ma. Po drugiej stronie ulicy był punkt napełniania syfonów. Też tam nosiłem latem ciężkie szklane syfony do napełnienia wodą z gazem. Można było oczywiście wymienić pusty syfon na pełny w sklepie, ale za 2,2o zł, lecz napełnienie w prywatnym punkcie kosztowało 1,50. Z początkiem lat 70. pojawiły się syfony na naboje z CO2, sprowadzane przeważnie z Węgier.
Niektórzy z moich kolegów z sąsiedztwa nie musieli dźwigać prania do magla. Wolały to robić ich matki, bowiem magiel w tamtych czasach był miejscem spotkań towarzyskich pań domu i gospodyń z okolicy, a co za tym idzie - źródłem plotek i informacji. Moja mama nie miała takich potrzeb, więc musiałem dźwigać.

Brak komentarzy: