środa, 15 grudnia 2010

I śmieszno i straszno... (było)

Właśnie obejrzałem film "Skarga" w reż. Jerzego Wójcika z 1991 r. Opowiada on o czasie rozruchów na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. i o gehennie rodziców zastrzelonego przez milicję chłopaka - ucznia szkoły średniej, który przypadkiem znalazł się w tłumie demonstrantów. Dramat rodziców polegał na długo trwającej walce o zobaczenie zwłok syna, potem o wydanie ciała i możliwość chrześcijańskiego pogrzebu. W końcu po wielu tygodniach odbył się nocny pogrzeb syna z fałszywym księdzem (przebranym milicjantem), który nie znał nawet liturgii i zasad ceremonii, w asyście milicji, cichaczem. Władzom chodziło o to, żeby pogrzeby ofiar Grudnia nie stawały się kolejnymi antykomunistycznymi manifestacjami.
A mnie tej nocy znowu przypomniał się czas późniejszy o 11 lat, czyli stan wojenny, trochę na wesoło, żeby poprawić sobie nastrój i lepiej spać. Bo cały ten ustrój PRL-u wraz ze stanem wojennym był śmieszno-straszny. Po pierwszych paru dniach osłupienia i odrętwienia Polacy wracali do życia. Ja i moi koledzy byliśmy przecież młodzi, więc nie w głowie było nam wyrzekanie się nocnych imprez i popijaw. Nieszczęście było, gdy brakło alkoholu po godzinie milicyjnej, ale znaliśmy przecież rozmaite meliny (czytaj: punkty z nielegalną sprzedażą wódki) i stać nas było na podwójną cenę flaszki, jak i na podwójną taryfę nocną taxi. Problem był w tym, że po godzinie 22 każdy przechodzień na ulicy był zatrzymywany przez liczne patrole milicji, ZOMO czy wojska, legitymowany i sprawdzany pod względem legalności pobytu poza domem w nocnej porze. Jeśli zomowcy spostrzegli taksówkę z pasażerem, też często ją zatrzymywali w celu prześwietlenia nieszczęśnika. Gdy wybierałem się w takiej sytuacji taksówką po alkohol, brałem więcej gotówki, a na melinie kupowałem o 2 flaszki więcej niż trzeba. Pod znajomą bramą taksówkarz czekał, a ja rozglądałem się dyskretnie, czy dom nie jest obserwowany, żeby niechcący nie wsypać handlującej "babci". Czasami jednak już w środku okazywało się, że siedzi tam paru milicjantów i raczy się wódeczką. Oczywiście starsi rangą; zwykli szeregowi chodnikowcy nie mieli dostępu do melin - to oni mogli ewentualnie wymyślać zasadzki na kupujących. Większa niż trzeba ilość gotówki potrzebna mi była w przypadku zatrzymania taksówki przez patrol w drodze po alkohol; wtedy miałem możliwość przekupienia mundurowych. Oczywiście najpierw sprawdzali, czy nie ma mnie na specjalnej liście osób do natychmiastowego zamknięcia, następnie jeszcze przez radio badali, czy mam czyste konto. Dopiero po tej procedurze można było przystąpić do negocjacji, oczywiście nie przy taksówkarzu. Z reguły wystarczał 1000 złotych, zaś w drodze powrotnej, gdy już miałem 'towar", dawałem flaszkę, co było bardzo mile widziane. Gdybym nie posiadał tych środków i umiejętności perswazji, trafiłbym do milicyjnego aresztu, a po 48 godzinach, lub już nazajutrz rano do kolegium d/s wykroczeń w trybie doraźnym, gdzie wlepiono by mi wysoką grzywnę do natychmiastowej zapłaty. W przypadku braku gotówki od razu zamiana na areszt do 3 miesięcy. Takie to były straszno-śmieszne czasy. Znosiłem to z uśmiechem i śmiechem, bo byłem młody.

P.S. System karania w trybie doraźnym w sądach i kolegiach funkcjonował okresami również przed i po stanie wojennym, z tym że w stanie wojennym kary były ostrzejsze i częściej stosowano bezwzględny areszt.

Brak komentarzy: