niedziela, 6 lipca 2008

Upocona niedziela






Ayano sobie na dzisiaj umyśliła przegląd dokumentu w Aptece Pod Orłem na Placu Bohaterów Getta, a wcześniej zwiedzenie tejże apteki-muzeum. Najpierw Ayano musiała personelowi pokazać w gazecie, o jaki film chodzi, gdyż personel nie bardzo się orientował. W trakcie oglądania na monitorkach innych dokumentów i zdjęć na ścianach personel zaprosił nas do obejrzenia tego oczekiwanego filmu. Film (z komputera) stanął po kilku minutach, ale po wysiłkach personelu ruszył dalej. Personelowi (blondynce w białej bluzce) wraz z koleżanką nie przychodziło przez dłuższy czas do głowy, że należy zasłonić okno w celu normalnej oglądalności obrazu na ścianie. Raz ściszały, to znowu podkręcały na plus fonię, żeby wreszcie pod koniec filmu widzowie słyszeli oryginalny komentarz tegoż dokumentu do zupełnie innego obrazu z innej parafii. Ja w końcu wyszedłem na zewnątrz i zapaliłem papieroska, a Ayano została żeby zrobić jeszcze parę zdjęć, na co miała zapłacony kwitek za 10 zł. Personel jednak ruszył do niej z pretensjami, ustąpił dopiero po okazaniu dowodu opłaty za fotografowanie. Jednym słowem bałagan po polsku.
Mieliśmy na obiad wrócić do domu, a potem pojechać z wizytą do Andrzeja i Jadzi, ale zaproponowałem zjedzenie czegoś "na mieście". Poszliśmy więc spacerkiem na ul. Krakusa, potem do Rynku Podgórskiego, gdzie przypadkowo trafiliśmy na Targi Rzeczy Wyjątkowych. Było tam sporo stoisk z niektórymi naprawdę wyjątkowymi wyrobami rzemiosła artystycznego. Miała przygrywać orkiestra dęta, ale w trakcie jej szykowania się do występu ruszyliśmy pod Koronę, gdzie pod parasolem na ogródku zjedliśmy fasolkę (Ayano) i pierogi ruskie (ja). Popiłem je piwem (Ayano "nestią") i poszliśmy na Krakowską do tramwaju, którym podjechaliśmy pod "Bagatelę", żeby przejść Krupniczą pod AGH. Tam chcieliśmy sprawdzić, czy zapowiadany parowóz jako kawiarnia już tam stoi. Oczywiście nie ma go i prawdopodobnie jeszcze przez lat kilka nie będzie. W każdym razie wiosną w prasie była jego fotografia, jak stoi na stacji Kraków Płaszów w oczekiwaniu na remont, żeby na wakacje być gotowym na transport pod AGH. Stamtąd poszliśmy przez Aleje do "Jubilata", gdzie dokonaliśmy zakupu słodkości w charakterze gościńca. Kupiliśmy też puszkę piwa i napój dla Ayano. Przespacerowaliśmy się na Rynek Dębnicki, siedliśmy tam na zacienionej ławce przystanku autobusowego i powoli sączyłem
piwko, paliłem papieroska, a Ayasia fotografowała otoczenie. Ku swemu zaskoczeniu, zauważyłem pod balkonem jednej z wyremontowanych kamienic pięknego stiukowego nietoperza. Urodziłem się kilka domów dalej, spędziłem na Dębnikach ładnych parę lat, przez ten ryneczek przechodziłem tysiące razy i nigdy tego "toperza" nie widziałem. Prawdopodobnie zawsze tam był, ale pod zaniedbanym tynkiem i brudem niewidoczny, ujawnił się dopiero teraz w całej okazałości.
Dotarliśmy wreszcie do domu naszych przyjaciół o umówionej porze i pogadaliśmy serdecznie. My częstowaliśmy kupionymi ciachami, ale okazało się, że Jadzia specjalnie upiekła pyszny wiśniowy placek. Posiedzieliśmy trochę, podziwiając przy okazji fajną królicę krótkouchą, która miała być królikiem miniaturką, ale wg mnie okazała się" średnioturką", żeby wreszcie pożegnać się z Jadzią i wyjść z Andrzejem na pobliską działkę, pooglądać jego gołębie i poznać nowego psa Michała (to imię psa). Na działce znowu piwo (a domu było też jedno na pół z Andrzejem) i ruszyliśmy do domu. Jednak po drodze Ayano rzuciła pomysł udania się jeszcze na ul. Szeroką, zobaczyć kawałek festiwalu żydowskiego. Dlatego tak cały czas wyliczam te piwa, żeby każdy zrozumiał moją rezygnację ze spaceru na Szeroką. Po prostu po tych wszystkich piwkach myślałem już tylko o wizycie w toalecie. Zawróciłem więc do tramwaju biorąc z sobą pakunki, a Ayano poszła na Kazimierz. Jednak festiwalu już nie było, jedynie na Placu Nowym grano jazz na dachu okrąglaka. Po 1,5 godzinie spotkaliśmy sie w umiłowanym domku. Po 11 godzinach włóczęgi mam prawo tak nazywać naszą skromną norkę.

Brak komentarzy: