czwartek, 31 lipca 2008

Bezptasie


U mangowca liście rosną szybciej od łodygi, czyli przyszłego pnia. W wyniku tego opierają się o ziemię i podwijają koniuszki. Ciekawy jestem do jakiego etapu uda mi się go hodować. Wiadomo że nie ma mowy o przesadzeniu do gruntu na zewnątrz - nasze zimy nie dla niego. Ale te zimy coraz cieplejsze, więc kto wie?...
Wczoraj w sklepowej kasie baba mi powiedziała, że "moje" papierosy będą za godzinę, więc dzisiaj na pewniaka tam poszedłem i ... Oczywiście nie ma papierosów, bo kierowniczka nie zamówiła.
Wściekły powiedziałem, że ta ich kierowniczka nie ma pojęcia o handlu. Zresztą niepotrzebnie, bo te idiotki w ogóle nie wiedzą o co chodzi i o co ja się denerwuję. Tam panuje duch PRL-u.
Co prawda na tyle z umiarem paliłem, że jeszcze wystarczyłoby mi to co miałem w domu, ale dla zdrowia postanowiłem zrobić spacer pod Tandetę. W tamtejszym kiosku nie dyskryminują "takich" papierosów i kupiłem 2 paczki po starej cenie. Wracałem brzegiem Bagrów i zostałem zupełnie zaskoczony panującą tam ciszą. Rozejrzałem się z kilku punktów po wodzie i ze zdziwieniem stwierdziłem prawie zupełny brak ptaków. W oddali ujrzałem jedynie parę jakichś kaczek. A gdzie łabędzie, stada łysek i reszta kaczek? Gdzie mewy i rybitwy? Niesamowite, ale gdzieś poznikały. Trochę łysek może siedziało w trzcinach, bo w końcu usłyszałem jakieś szmery i głosy, ale co z resztą? Przecież to środek lata. Przed upałem się nie chowają, bo ten ptakom wodnym nie dokucza, a poza tym nie było jeszcze gorąco. Mam zagadkę.

środa, 30 lipca 2008

Nastroje

Od rana można wpaść w zły humor, na przykład spędzając chwilę na zakupach w najbliższym sklepie. Oczywiście można się było tego spodziewać, to tutaj nic nowego, ale jednak za każdym razem szlag mnie trafia, gdy brakuje zawsze właśnie herbaty Earl Gray i zawsze "moich" papierosów. Od lat im powtarzam, że towar zamawia się wtedy, gdy tego jest końcówka, ale jeszcze jest, a nie wtedy gdy go już nie ma. I od lat nic się nie zmienia. Dzisiaj się spytałem, czy może herbata Earl Gray u nich będzie na kartki. Papierosy miałem jeszcze w domu, bo inaczej czekałaby mnie dodatkowa wycieczka w tym upale w przeciwnym kierunku - za torowisko na dworcową. Bo przecież stacja BP "takich" papierosów nie prowadzi.
Humor mi się w domu poprawił na widok leżącej zapasowej paczki trucizny i na wspomnienie wczorajszego filmu w TV. Był to komediodramat "Przypadkowy bohater" (Hero) z 1992 r. w reżyserii Stephena Frearsa. Dustin Hoffman w roli złodziejowatego pasera, który przypadkowo znalazł się koło rozbitego samolotu i przymuszony krzykami pasażerów pchnął od zewnątrz zacięte drzwi, dzięki temu mogli oni opuścić grożący pożarem wrak. Potem jeszcze wyciągnął parę osób, między innymi telewizyjną reporterkę, nie omieszkując przy tym ukraść jej torebki.
Znika z miejsca wypadku gubiąc buta i spóźnia się na spotkanie z synem itd. Cała ta ratownicza akcja zostaje rozdmuchana przez media pod nazwą "Anioł lotu nr 104", wszyscy go szukają, wyznaczając nagrodę 1 mln $. Ale on w tym czasie ma kłopoty i wędruje do więzienia. Jego znajomy, któremu zdążył opowiedzieć o samolocie, zgłasza sie jako ten "anioł" zbawca i zostaje
bohaterem w mediach. Nawet się do tego bardziej nadaje, niż chamowaty prawdziwy ratownik.
Po wielu perypetiach z prawem i rodziną paser ma okazję rozmawiać z hochsztaplerem podszywającym się pod niego w chwili, gdy ten załamany chce skoczyć z gzymsu wieżowca. Sytuacja przerosła kłamcę. Jednak uzgadniają, że nadal ma kłamać, jedynie kasa jest potrzebna paserowi. Reporterka zaś przekonuje się, kto naprawdę ją uratował, znajdując w mieszkaniu pasera swoją nagrodę - statuetkę "Srebrnego mikrofonu", którą w chwili wypadku miała w torebce.

wtorek, 29 lipca 2008

Film

W niedzielę obejrzałem w TV publicznej (i dobrze, bo w spokoju bez reklam) japoński film "Zatoichi" w reżyserii Takeshi Kitano (w Japonii - Kitano Takeshi) z 2003 roku. Już po kilku scenach skojarzyłem sobie ten obraz z filmem "Masażysta Ichi" z 1962 r., który szedł u nas w kinach po roku 1970. Od Ayano dowiedziałem się, że historia niewidomego masażysty doczekała się 26 ekranizacji. "Zatoichi" bardzo mi się podobał, chociaż przeczytawszy najpierw w recenzji o utlenionych włosach głównego bohatera, obawiałem się innych dziwactw, np. pomieszania epok. Na szczęście oprócz tych jasnych włosów (które mogły być po prostu siwe) nic takiego nie miało miejsca i wszystko, tzn. stroje, wnętrza i zachowania były zgodne z opisywaną epoką. Zawsze lubiłem takie filmy i odkąd pamiętam moje "dorosłe" chodzenie do kina, chętnie oglądałem filmy historyczno-samurajskie, jak np. "Tron we krwi" Kurosawy, czy bardziej fabularno-awanturnicze, jak "Pojedynek na wietrze" i "Szpieg szoguna", a teraz z racji moich powiązań z Japonią jeszcze bardziej je lubię. Oczywiście równie chętnie oglądam japońskie filmy o tematyce współczesnej, bo to życie i tych ludzi przecież znam. Natomiast gdy przypomnę sobie lata komunizmu i mnogość japońskich filmów wyświetlanych wtedy w naszych kinach, to zdaję sobie sprawę, że na pewno w innych "demoludach" tego nie było. Wielu innych rzeczy też u innych nie było, jak np. autostopu. Na Węgrzech ten sposób podróżowania był wręcz zakazany, podczas gdy u nas zachęcano do tego młodzież i kierowców, a przed wakacjami wydawano kierowcom specjalne książeczki do zbierania wpisów przygodnych pasażerów. Potem najlepszy miał jakąś nagrodę. Z tego powodu pamiętam tłumy młodych Węgrów pielgrzymujących do naszego kraju - autostopowego eldorado, żeby spędzić wakacje w ulubiony sposób, zakazany we własnym kraju.
U nas było trochę luźniej, np. obywatele "bratnich krajów" byli zaszokowani naszymi kabaretami, a w Bułgarii pytano mnie, czy to prawda że u nas w nocnych lokalach jest striptiz. Oczywiście był.

poniedziałek, 28 lipca 2008

Gołąbki

Wczoraj rozmawiałem z Ayano o gołąbkach, które ona bardzo lubi. Od czasu do czasu zamawia je w jakimś barze, przeważnie są w sosie pomidorowym i chociaż te barowe są nie najwyższych lotów, to jej smakują. Jednak za życia mojej mamy miała okazję popróbować gołąbków domowej roboty. O wrażeniach kulinarnych nawet nie wspominam, natomiast godne wspomnienia jest to, że my wtedy te gołąbki robiliśmy razem z mamą, a właściwie pod jej kierunkiem. Od początku do końca mama mówiła i pokazywała co mamy robić i czuwała do końca procesu. Tak więc gotowanie całej kapusty, potem oddzielanie gorących liści, przycinanie zgrubień. Gotowanie ryżu i smażenie mięsa, mieszanie tego i przyprawianie już jako farsz, na koniec zawijanie (ważna sztuka) i układanie do gara, przekładając ćwiartkami pomidora. Na koniec pichcenie tego na maleńkim gazie, żeby tylko "pyrkotało". Jakaż była nasz satysfakcja (i pochwała od mamy), gdy przy degustacji okazało się, że gołąbki są zwarte, jak sklejone, no i oczywiście przepyszne.
Teraz chcę wspomnieć gołąbki z pęczaku. Od dawna już w Polsce, a przynajmniej w Krakowie gołąbki robi się tylko z ryżu. A ja pamiętam, że kiedyś gdzieniegdzie podawano gołąbki z pęczaku. Na przykład w jakiejś gospodzie pod Krakowem. Ale nie tylko. W zamierzchłych czasach, gdy Tandeta mieściła się przy drodze na Kobierzyn, chodziła tam pewna jejmość z wiaderkiem. A w tym wiaderku miała gorące gołąbki po 5 zł. sztuka. Kiedyś skusiłem się na jednego, właśnie się kończyły i nie były już gorące, ale smak niezapomniany do dziś. A minęło prawie 40 lat.

niedziela, 27 lipca 2008

Po "urlopie"






Nie byłem na żadnym urlopie, ale miałem "urlop" od bloga ze względów osobistych. Przez ten czas eksperymentalne sadzonki rozwinęły się nad podziw. Ananas wypuszcza coraz wyżej piękny odrost, z którego rzecz jasna nie będzie jeszcze owocu. Muszę poszukać w internecie, jak dalej wygląda uprawa tej rośliny. Mangowiec też pięknie rośnie i tym razem nie spieszę się z jego przesadzaniem. Poprzednia próba w tym okresie rozwoju skończyła się odłamaniem krzaczka od pestki. Nie było ważne, że krzaczek był cały. Usechł, bo przecież on z tej pestki jeszcze przez jakiś czas czerpie "zaopatrzenie".
Zrobiło się gorąco, więc obie doniczki są rano wynoszone do ogródka na słońce i upał, żeby miały zbliżone do naturalnych warunki. Wieczorem wędrują z powrotem do domu. Jeśli jednak dzisiaj w prognozie pogody usłyszę o ciepłej nocy (np. 20 st.C), to zostaną tam.

Przeczytałem ostatnio książkę Wiktora Jerofiejewa "Dobry Stalin". Kupiła ją Ayano znając tego autora, a ja nie przypuszczałem, że będę miał tak dobrą lekturę. Jest to właściwie autobiografia i opowieść o ojcu autora - członka sowieckich elit, zaprawiona filozoficznymi rozważaniami, wiele odsłaniająca zakulisowych wydarzeń ówczesnej polityki radzieckiej. Dość dużo można się dowiedzieć o prywatnym życiu elity "ludzi radzieckich". Jerofiejew był współautorem słynnego almanachu "Metropol" z 1979 roku, który narobił mnóstwo zamieszania w ZSRR i zniszczył karierę jego ojca. Wszystko to z werwą i szczegółowo opisał. O almanachu słyszałem, ale rzecz jasna tylko ogólniki. Na pewno znawcy tematu wiedzieli o wszystkich współautorach "Metropolu", może nawet znali całą treść (mówię o Polsce), ale dopiero z książki można się dowiedzieć ze szczegółami, czyj był pomysł i jak doszło do prywatnego wydania (w ZSRR!) 12-tu egzemplarzy słynnego almanachu.

środa, 9 lipca 2008

Uzupełnienie




Wczoraj wieczorem Ayano rozmieściła odpowiednio obrazki Kakomi-san na kartonach i przymocowaliśmy je w 2 miejscach na ścianie. Obok jednej minigaleryjki zawisł gipsowy odcisk Ayasiowej łapki. W najbliższym czasie zostanie jeszcze zawerniksowany.
Wstaliśmy dzisiaj o 5:30, poranna toaleta, szybkie śniadanie, kanapka na drogę i już trzeba było dzwonić po taxi. Dojechaliśmy szybko, bo bez korków o tej porze na dworzec. Oczywiście po kretyńsku tylko jedna winda działa z płyty górnej, jedynie na peron trzeci. Na piąty musieliśmy zwlec bagaże po schodach. Wagon nr 8 pociągu InterCity był typu lotniczego (bez przedziałów), czyli niezbyt przez nas lubiany, ale miał jedną zaletę: przy wejściu są szerokie półki na bagaże, nisko umieszczone. Niestety nie zauważyliśmy ich, i fatygowałem jednego z pasażerów do pomocy przy wrzuceniu wielkiej walizy Ayasiowej na górną półkę nad jej miejscem. Troszkę się poślimaczyliśmy i wagon uwiózł moją Punię do Warszawy, a ja wróciłem za parę minut innym pociągiem do Plaszowa. teraz mam ochotę wyjść do knajpki, ale siedzę w domu; gdyby Ayano dzwoniła jeszcze z lotniska, lepiej być przy telefonie. Komórek oboje nie mamy, nie lubimy ich i na codzień nie potrzebujemy. Miałem to pudełko tylko wtedy, gdy jeździłem swoją taksówką. Oczywiście, że to świetny wynalazek, ale akurat nam nie jest tak bardzo potrzebny do szczęścia. Różnym biznesmenom, profesorom, politykom się bardzo przydaje. Natomiast wstrząsa mną dreszcz, gdy słyszę w RTV np., że 90% młodzieży nie wyobraża sobie życia bez "komóry". Oooo!
Własnie dzwoni telefon... oczywiście Punia.
Po ostatniej rozmowie z terenu Polski wybieram się do "Zachcianki".

wtorek, 8 lipca 2008

Ostatni dzień


Jutro Ayano odjeżdża do Warszawy o godz. 6:55 z Dworca Głównego. Rano poszliśmy ostatni raz nad Bagry Płaszowskie, porobiliśmy sporo zdjęć przy karmieniu ptaków. Potem cały czas na nogach dotarliśmy do Rynku Głównego, ale tylko przezeń przeszliśmy do księgarni "Znaku" na Sławkowską, gdzie Ayano kupiła 2 książki. Następnie był obiad w "Hae" i próba obejrzenia wystawy w Bunkrze Sztuki, niestety nieudana z powodu braku wystawy. Poszliśmy zatem do sklepu dla plastyków na Asnyka, gdzie kupiliśmy karton potrzebny do zrobienia minigalerii z obrazkami Kakomi-san. Wróciliśmy do domu tramwajem z Basztowej po godz. 16-tej.
Na pożegnanie dla Ayano zakwitł drugi kwiat storczyka, a także wiele kwiatków w ogródku.

poniedziałek, 7 lipca 2008

3-cia kuchenka


Dzisiaj moje fatum znowu dało znać o sobie. Nawet nie poczekało na wyjazd Ayano, zaatakowało bezlitośnie i nieoczekiwanie. Objawiło się przy gotowaniu obiadu; nie mogłem ugotować kalafiora na dużej płytce nowiutkiej kuchenki, podczas gdy na małej płyteczce zdążyły się ugotować ziemniaki.
Minęło dopiero 5 dni od zakupu, więc mamy prawo do natychmiastowej wymiany sprzętu, bądź zwrotu gotówki. Decydujemy, że po obiedzie (kalafior ugotowany w końcu na małej płytce) pójdziemy wymienić kuchenkę. Ale że u mnie nic nie może być proste, musimy zdemolować przyklejony w środę blacik, żeby wyjąć kabel z wtyczką, zamontowany prawie na stałe.
W sklepie (na szczęście nieodległym) okazuje się, że już nie mają takich kuchenek, nie mają też inne sklepy tej firmy (konsultacja telefoniczna) i mamy do wyboru inną kuchenkę lub zwrot kasy. Wybraliśmy oczywiście pierwszą opcję z uwagi na konieczność spożywania gorących posiłków. Tak więc mamy już trzecią kuchenkę, z tym że drugą w ciągu pięciu dni. Niech żyje moje fatum.

niedziela, 6 lipca 2008

Upocona niedziela






Ayano sobie na dzisiaj umyśliła przegląd dokumentu w Aptece Pod Orłem na Placu Bohaterów Getta, a wcześniej zwiedzenie tejże apteki-muzeum. Najpierw Ayano musiała personelowi pokazać w gazecie, o jaki film chodzi, gdyż personel nie bardzo się orientował. W trakcie oglądania na monitorkach innych dokumentów i zdjęć na ścianach personel zaprosił nas do obejrzenia tego oczekiwanego filmu. Film (z komputera) stanął po kilku minutach, ale po wysiłkach personelu ruszył dalej. Personelowi (blondynce w białej bluzce) wraz z koleżanką nie przychodziło przez dłuższy czas do głowy, że należy zasłonić okno w celu normalnej oglądalności obrazu na ścianie. Raz ściszały, to znowu podkręcały na plus fonię, żeby wreszcie pod koniec filmu widzowie słyszeli oryginalny komentarz tegoż dokumentu do zupełnie innego obrazu z innej parafii. Ja w końcu wyszedłem na zewnątrz i zapaliłem papieroska, a Ayano została żeby zrobić jeszcze parę zdjęć, na co miała zapłacony kwitek za 10 zł. Personel jednak ruszył do niej z pretensjami, ustąpił dopiero po okazaniu dowodu opłaty za fotografowanie. Jednym słowem bałagan po polsku.
Mieliśmy na obiad wrócić do domu, a potem pojechać z wizytą do Andrzeja i Jadzi, ale zaproponowałem zjedzenie czegoś "na mieście". Poszliśmy więc spacerkiem na ul. Krakusa, potem do Rynku Podgórskiego, gdzie przypadkowo trafiliśmy na Targi Rzeczy Wyjątkowych. Było tam sporo stoisk z niektórymi naprawdę wyjątkowymi wyrobami rzemiosła artystycznego. Miała przygrywać orkiestra dęta, ale w trakcie jej szykowania się do występu ruszyliśmy pod Koronę, gdzie pod parasolem na ogródku zjedliśmy fasolkę (Ayano) i pierogi ruskie (ja). Popiłem je piwem (Ayano "nestią") i poszliśmy na Krakowską do tramwaju, którym podjechaliśmy pod "Bagatelę", żeby przejść Krupniczą pod AGH. Tam chcieliśmy sprawdzić, czy zapowiadany parowóz jako kawiarnia już tam stoi. Oczywiście nie ma go i prawdopodobnie jeszcze przez lat kilka nie będzie. W każdym razie wiosną w prasie była jego fotografia, jak stoi na stacji Kraków Płaszów w oczekiwaniu na remont, żeby na wakacje być gotowym na transport pod AGH. Stamtąd poszliśmy przez Aleje do "Jubilata", gdzie dokonaliśmy zakupu słodkości w charakterze gościńca. Kupiliśmy też puszkę piwa i napój dla Ayano. Przespacerowaliśmy się na Rynek Dębnicki, siedliśmy tam na zacienionej ławce przystanku autobusowego i powoli sączyłem
piwko, paliłem papieroska, a Ayasia fotografowała otoczenie. Ku swemu zaskoczeniu, zauważyłem pod balkonem jednej z wyremontowanych kamienic pięknego stiukowego nietoperza. Urodziłem się kilka domów dalej, spędziłem na Dębnikach ładnych parę lat, przez ten ryneczek przechodziłem tysiące razy i nigdy tego "toperza" nie widziałem. Prawdopodobnie zawsze tam był, ale pod zaniedbanym tynkiem i brudem niewidoczny, ujawnił się dopiero teraz w całej okazałości.
Dotarliśmy wreszcie do domu naszych przyjaciół o umówionej porze i pogadaliśmy serdecznie. My częstowaliśmy kupionymi ciachami, ale okazało się, że Jadzia specjalnie upiekła pyszny wiśniowy placek. Posiedzieliśmy trochę, podziwiając przy okazji fajną królicę krótkouchą, która miała być królikiem miniaturką, ale wg mnie okazała się" średnioturką", żeby wreszcie pożegnać się z Jadzią i wyjść z Andrzejem na pobliską działkę, pooglądać jego gołębie i poznać nowego psa Michała (to imię psa). Na działce znowu piwo (a domu było też jedno na pół z Andrzejem) i ruszyliśmy do domu. Jednak po drodze Ayano rzuciła pomysł udania się jeszcze na ul. Szeroką, zobaczyć kawałek festiwalu żydowskiego. Dlatego tak cały czas wyliczam te piwa, żeby każdy zrozumiał moją rezygnację ze spaceru na Szeroką. Po prostu po tych wszystkich piwkach myślałem już tylko o wizycie w toalecie. Zawróciłem więc do tramwaju biorąc z sobą pakunki, a Ayano poszła na Kazimierz. Jednak festiwalu już nie było, jedynie na Placu Nowym grano jazz na dachu okrąglaka. Po 1,5 godzinie spotkaliśmy sie w umiłowanym domku. Po 11 godzinach włóczęgi mam prawo tak nazywać naszą skromną norkę.

sobota, 5 lipca 2008

Ochłoda





Wreszcie jest trochę chłodniej i spadło sporo wody z nieba. Przeczyściło to atmosferę z kurzu, rośliny dostały porcję wilgoci, a ja bez oporu wychodzę z domu. Po wczorajszym śniadaniu zacząłem malować odcisk Ayasiowej łapki w gipsie; nie było to takie proste jak myślałem. potrzebne będą poprawki i werniksowanie na koniec.
Ayano pojechała po obiedzie sama do pani Anny. Co prawda byliśmy zaproszeni oboje, ale zaczął mnie niebezpiecznie ćmić ząb, a właściwie pod zębem i wolałem zostać w domu, żeby nie drażnić dziąsła różnymi ruchami przy chodzeniu. Wieczorem Ayano przywiozła od pani Anny gościniec: ciasto, piwko i gulasz. Było tam ciekawie, akurat przyszedł z wizytą wnuk pani Anny, który studiuje japonistykę na I roku, więc mógł się od Ayano dowiedzieć co nieco.

Dzisiaj po śniadaniu poszliśmy do sklepu ogrodniczego po upatrzone w środę hortensje. Nabyliśmy też od razu specjalną kwaśną ziemię i fińską łopatkę ogrodniczą z włókna węglowego. Hortensje są już posadzone i podlane.

czwartek, 3 lipca 2008

Wieliczka






Na dzisiaj w planie była Wieliczka i pojechaliśmy tam. Oczywiście planowaliśmy krótką podróż pociągiem, ale na stacji okazało się, że uciekł nam pociąg, a następny będzie za prawie 2 godziny.
Poszliśmy więc spróbować szczęścia na Wielicką, gdzie zaraz nadjechał busik i za 2,50 od osoby zajechaliśmy na miejsce. Co prawda w duchocie i skwarze, ale było szybko. Jak na razie w naszym ukochanym i coraz cieplejszym kraju nikt nie myśli o klimie w środkach komunikacji wieloosobowej. Wyjątkiem są najnowsze szynobusy kursujące m. in. do Wieliczki i z powrotem.
Został przełamany stereotyp Wieliczki jako miasteczka-kopalni soli, bo zwiedziliśmy tamtejszy zamek, jego basztę i dziedziniec. O zamku nic do tej pory nie wiedziałem, natomiast w kopalni i ja i Ayano już kiedyś byliśmy. Ja bodaj 2 albo 3 razy, o ironio przy okazji wycieczek kolonijnych dla dzieciaków z innych stron kraju. To samo było z Zakopanem, bo jeździłem co roku na obóz do Nowego Targu. Na Wawelu też byłem z wycieczką z Nowego Targu. A Ayano była w kopalni jako samodzielna japońska turystka 16 lat temu, zanim spotkała mnie na swojej drodze.
W zamkowych pomieszczeniach mieści się stała ekspozycja archeologiczna, historyczna i piękna kolekcja solniczek. Ayano beze mnie wyszła z przewodniczką i św. Kingą (przebrana w błękitną suknię dziewczyna) na basztę, gdzie z powodu zbyt stromych schodów się nie pofatygowałem.
Sama też oglądała XVI-wieczny drewniany kościół, bo utknąłem paręset kroków od celu z powodu upału i drogi pod górkę.
Na obiad poszliśmy do orientalnej knajpki, gdzie zjedliśmy wieprzowinę z bambusowymi pędami, grzybami mun i ryżem. Jeśli chodzi o powrót, to nie było już tak różowo, bo musieliśmy szukać dość daleko miejsca, skąd odjeżdżają busiki do Krakowa. Ale nie było tak źle, tylko ten cholerny upał. Gdyby nie Ayano, przesiedziałbym go w domu - jednak to łażenie po skwarze spowodowało (mam nadzieję) wypocenie ze mnie kilku(dziesięciu)nastu deko tłuszczu.

środa, 2 lipca 2008

Ratatuj




Ayano wczoraj postanowiła kwestię bieżącego menu obiadowego wziąć w swoje ręce i wymyśliła na obiad potrawę zwaną ratatuj. Są to usmażone, a właściwie uduszone na oleju i we własnym sosie takie warzywa jak: bakłażan, cukinia, cebula, pomidory, żółta papryka i nieco czosnku. Do tego młode ziemniaczki i palce lizać. Po południu Ayasia poszła na spotkanie z panią Izą, a ja trochę czytałem, trochę oglądałem TV i grałem w mah-jongg. Potem był wspólny spacer nad wodę z karmieniem kaczek i łysek i kolacja.

Dzisiaj wzbogaciłem ratatuj jajkami na twardo i był jeszcze lepszy. Po obiedzie poszliśmy na ul. Wielicką do sklepu AGD oglądać małe kuchenki elektryczne, bo u tej naszej 9-letniej wysoka temperatura wypchała palniki do góry i popękał metal u podstawy tych palników. W sklepie były dwa rodzaje kuchenek, obydwa produkcji niemieckiej. Wybraliśmy droższą wersję ze stali nierdzewnej i z termostatami w charakterze pokręteł-regulatorów temperatury. Po zapłaceniu należności zostawiliśmy kuchenkę "na przechowanie" i poszliśmy kilkaset metrów dalej, do sklepu ogrodniczego "pod chmurką" zasięgnąć informacji w kwestii zakupu krzaczków hortensji.
Jutro lub pojutrze pójdziemy po hortensje różowe. W drodze powrotnej odebraliśmy kuchenkę, którą zaraz zamontowaliśmy w miejsce wyciągniętej starej.

Rano zrobiliśmy odcisk dłoni Ayano w gipsie. Jutro zostanie pomalowany i zawiśnie na ścianie.

wtorek, 1 lipca 2008

Dzień domowy




Przesiedzieliśmy wczoraj dzień cały w domu (oprócz zakupów), niespecjalnie fatygowaliśmy się też z obiadem; zjedliśmy gotowe (tylko do odgrzania) pierogi ruskie i z borówkami. Są niezłe, pod warunkiem, że ruskie omaści się tłuszczykiem z cebulką, a jagodowe śmietaną z cukrem. Po południu drzemaliśmy na zmianę w różnych porach i czytaliśmy (Ayano czytała) "Dobrego Stalina"). Zaczął rozkwitać jeden z kwiatów storczyka, a dzisiaj rozkwitł całkowicie.