niedziela, 25 lipca 2010

O Tomaszu Stańce ciąg dalszy

Początkujący muzyk nasłuchiwał jazzu w zakazanym radiowym "Głosie Ameryki" w audycjach Willisa Conovera. W krakowski światek jazzowy wciągnął go kolega z liceum, Wacek Kisielewski [pamiętam późniejszy duet fortepianowy "Marek i Wacek", BZ]. Grali na różnych imprezach. Były pierwsze papierosy, pierwsze wino i grali jazz. Pierwszy jego jazz na poważnie to Jazz Jambore 1963, gdzie niespodziewanie wystąpił z kwintetem słynnego już wtedy Krzysztofa Komedy (Trzcińskiego). Nie mógł uwierzyć, gdy w kuluarach ktoś mu powiedział, że szuka go sam Komeda. Okazało się to prawdą; ktoś z zespołu nawalił i Komeda zaprosił na zastępstwo właśnie Stańkę z jego trąbką. Potem już poszło wszystko własnym biegiem. W 1964 r. pojechał z zespołem Andrzeja Trzaskowskiego na festiwal do Antwerpii. Tam po raz pierwszy zapalił haszysz - to było jak objawienie. A w Krakowie? - "Wódka lała się strumieniami. Od początku nam towarzyszyła. Mówiło się, że dobrzy muzycy na jam sesions nie grają, tylko piją, gorsi muzycy grają. No to ja piłem. Jazz i alkohol to była podstawa".
Hipisowski styl życia, albo jak sam to nazywa - życie desperado wciągało coraz mocniej. - "Groupies kręciły się wokół nas na wszystkich festiwalach. Seks, drugs & jazz. Potem był rock and roll, ale jazzmani byli pierwsi". Z harcerzyka z trąbką przemienił się w straceńca. Miał nawet taki ciężki okres w Warszawie, że obracał się w towarzystwie heroinistów. Na Krakowskim Przedmieściu doznał zapaści.
Cdn.

Brak komentarzy: