czwartek, 22 listopada 2012

Znak od uchodzącej duszy?

I powtórka z "rozrywki"; miała być operacja - był 48-ośmiogodzinny pobyt w klinice. Mam tylko satysfakcję z odniesionego małego zwycięstwa w boju z lekarzami o zastosowanie narkozy przy bardzo nieprzyjemnym badaniu. W końcu uznając moje argumenty uśpiono mnie na te pół godziny, za co jestem niezmiernie wdzięczny ordynatorowi oddziału. Uniknąłem paskudnego dyskomfortu i bardzo deprymujących odczuć. Wróciłem do domu i mam czekać 14 dni na wyniki badań wycinków, które pobrano w czasie mojego odlotu. Potem będzie kolejny termin operacji, po której - jak się okazało - ma być operacja trzecia z kolei, ponieważ nie da się zrobić obu rzeczy za jednym zamachem. Ale chciałem o czymś innym. Jestem z przekonania agnostykiem i nie wierzę w żadne nadprzyrodzone znaki, a jednak... coś takiego się wydarzyło. Otóż na początku pobytu w klinice byłem trochę zły, ponieważ ulokowano mnie w 7-osobowej prawie pustej sali bez telewizora. Leżał tam tylko jeden pacjent, podłączony do różnych urządzeń, ale kontaktowy. Kilka godzin siedziała u niego żona. W ciągu dnia niestety musiałem uciekać na korytarz, bo ten biedny gość musiał wypróżniać się do basenu. Na drugi dzień cieszyłem się razem z nim, że zaczyna korzystać z toalety po przewiezieniu go tam na wózku. Po południu zaczęło się z nim dziać coś niedobrego, włączył się alarm, dwie praktykantki pobiegły po lekarzy. Zbiegł się chyba cały oddziałowy personel, krótkie działania i pacjent zaczął mówić, że już jest lepiej. Po chwili zabrali go razem z łóżkiem na kółkach na inną, lepszą - jak mniemałem salę. A po jakimś kwadransie rozległ się w sali wielki huk. Okazało się, że spadła duża (ok. 120 cm dł.) obudowa lampy na puste nowe łóżko w miejscu po tamtym pacjencie. Pomyślałem; dobrze, że go zabrali, bo spadło by mu to na głowę. Następnego dnia samotnie czytałem książkę w łóżku, gdy przyszła żona tego pana z córką, obie w czerni. Zapytała mnie, czy jej mąż umarł przy mnie i poprosiła, żebym jej opowiedział, jak było. Stanęły mi świeczki w oczach i nie mogłem uwierzyć, że on już nie żyje. Złożyłem wyrazy współczucia i powiedziałem jak było z jego zasłabnięciem i że przy mnie żywego zabrali go z sali. Powiedziałem też, jak spadła ta lampa, a ona na to, że w tym samym momencie wysiadła jej komórka (choć była naładowana), gdy chciała do niego zadzwonić. Zaniemówiłem, bo naprawdę nie wierzyłem w "znaki", ale tym razem własnie byłem tego świadkiem. Oczywiście mógł to być najzwyklejszy przypadek, ale czy co dzień ni stąd ni zowąd z sufitu spadają lampy w takie, a nie w inne miejsce? Naprawdę nie wiem, co mam o tym myśleć. A głowa mi i tak rośnie od myślenia o tym, co będzie dalej z moją sytuacją.

2 komentarze:

przewodnikpokrakowie pisze...

Niesamowita historia.
A co do twojej narkozy przy badaniu - to gratuluję asertywności i daru przekonywania. Ja nie wiem, czy bym się wykłóciła.

bogayan pisze...

Wykazałem im ich winę w tym, że nie wystawiono mi skierowania na to badanie przed operacją; gdybym miał takie zlecenie, poszedłbym tam, gdzie stosują narkozę (nawet za opłatą).
I zapytałem retorycznie: w imię czego mam teraz być mękolony fizycznie i psychicznie?