środa, 27 stycznia 2010

Ciekawej historii ciąg dalszy


Mogę teraz dodać wiele szczegółów, ponieważ w tym samym numerze DF przeczytałem wywiad z profesorem Leszkiem Kolankiewiczem. , który zajmuje się kultem afrohaitańskim - vo-doo i voo-doo. Vo-doo jest religią synkretyczną mającą źródła na afrykańskim Wybrzeżu Niewolniczym, w Togo i Beninie, ale zmieszaną z wierzeniami indiańskimi. Natomiast voo-doo to cała magiczna otoczka związana z wbijaniem igieł w laleczki, zombie i czarną magią. Okazją do wyjazdu na Haiti był Rok Grotowskiego, w którym profesor uczestniczył. Pojechał tam z Józefem Kwaterką z Uniwersytetu Warszawskiego i Grzegorzem Ziółkowskim z Instytutu Grotowskiego, by nawiązać kontakty i opowiedzieć o pracy Jerzego Grotowskiego. Twórca Teatru Laboratorium interesował się kultami afroamerykańskimi i spędził na Haiti sporo czasu. Zainspirował się duchami postaci Ogou i Azala, voodooistycznymi tańcami i pieśniami, poznał wybitnych kapłanów i uczestniczył w wielu obrzędach. Jeździł do Cazal, uważanej za polską wieś. Rzeczywiście 200 lat temu założyli ją polscy legioniści. Z 5 tysięcy przybyłych w roku 1801 i 1803 na wyspę Polaków zginęło 4 tysiące. Większość nie w walkach, lecz umarła na żółtą febrę. W tamtych czasach tropiki dla nich były straszliwymi warunkami walki i w ogóle pobytu. Tu muszę sprostować, co napisałem: że polscy oficerowie i żołnierze przyłączali się do powstańców. Prawda wygląda nieco inaczej: tylko zwykli żołnierze po dostaniu się do niewoli przechodzili na stronę walczących niewolników, natomiast oficerowie w obliczu klęski zwykle strzelali sobie w łeb. Powstańcy po zwycięstwie nad Francuzami i utworzeniu pierwszej w świecie republiki postkolonialnej wyrżnęli w pień wszystkich białych. Darowali życie wyłącznie Polakom. Tak więc wioska Cazal istnieje do dziś, a jej mieszkańcy, choćby czarni jak smoła, uważają się za Polaków. Prawdą jest jednak, że mają nieco jaśniejszy kolor skóry, a niektórzy w ciemnej twarzy błyskają niebieskimi oczami.
W 1983 roku, gdy Jan Paweł II przyjechał na wyspę, mieszkańcy Cazal wybrali spośród siebie tych o najjaśniejszej skórze, by ci z biało-czerwonymi flagami przywitali polskiego papieża. Podobno był bardzo wzruszony, a dla cazalczyków do dzisiaj jest to ogromne przeżycie. I wszyscy, którzy brali udział w tym powitaniu, jeszcze żyją. Wtedy wyspą rządził Bebe Doc, okrutny syn równie okrutnego Papa Doca. Papież wprawdzie go odwiedził, ale wygłosił taką mowę, że w niedługim czasie skończyły się rządy strasznej dynastii Duvalierów.
Już przed tragicznym trzęsieniem ziemi wioska Cazal (nie wiadomo, czy wstrząsy ją dotknęły) potrzebowała długofalowej pomocy i polscy naukowcy wcześniej rozaważali jej sposoby. Przede
wszystkim potrzebna jest edukacja, a na nią nie ma tam pieniędzy. Jest tam kilka szkół, w których należałoby uczyć angielskiego, hiszpańskiego, francuskiego. Mieszkańcy pragną też wprowadzić naukę elementarnego polskiego, choć to oczywiście nie jest pierwsza potrzeba. W wiosce są też trzy świątynie vo-doo i kościół katolicki przy placyku Jana Pawła II. Jest też jeden zrujnowany drewniany dom z wykuszami, zupełnie nietypowy dla Haiti, z dumą pokazywany jako "dom polski". Kiedyś cazalczycy sadzili przy domach malwy, była to tradycja, która już zanikła. Za to są dumni z dziwnego tańca cocoda, który uważają za taniec polski.
Grotowski jeździł do Cazal, bo ciekawiła go ta polska wieś na końcu świata. Z jego pracą nie miało to nic wspólnego, więc nie mówił o tym wcale. Natomiast dla cazalczyków jego wizyty są niezapomniane, choć nie pamiętają dobrze nazwiska. Mówią Blokowski, Deptowski. Jednego z mieszkańców wioski Grotowski zaprosił w 1980 r. do Polski razem z grupą Saint-Soleil, z którą współpracował na Haiti. To był kapłan vo-doo Amon Fremon. Cała grupa Saint-Soleil uważała go za Polaka. Prof. Kolankiewicz na prośbę Grotowskiego gościł ich w swoim mieszkaniu i oprowadzał po Warszawie. Fremon odróżniał się od grupy budową ciała: miał grube kości, przypominał górala z Tatr. Do tego brał się pod boki, przestępował z nogi na nogę, trochę jak polski chłop. Haitańscy Murzyni nigdy tak nie robią. W dodatku wódkę walił w gardło jednym haustem. Jak Polak.
Wszystko to dla mnie niesamowita sprawa. Zaskoczyła mnie podobnie jak wtedy, gdy poznałem historię Maurycego Beniowskiego, który ukradł statek i uciekł nim z zesłania na Syberii aż na Madagaskar. I jakby tego było mało, został tego Madagaskaru cesarzem! A jak myślicie, od czyjego imienia nazwano nieodległą wyspę Mauritius? Polski cesarz na Madagaskarze francuskiemu cesarzowi nie bardzo się podobał, ale to już inny temat.

Brak komentarzy: