czwartek, 14 października 2010

Obiad spoza Płaszowa







Na tej ziemi wyklętej, czyli w Płaszowie nie uświadczysz w żadnym sklepie kotletów bez kości. Mięsa mnóstwo, schabu pełno, ale zawsze z kością. Ja kotletów z kością jeść nie lubię, ani wykrawać kości z surowego schabu. Wobec tego często gdy jestem "na wyjeździe", kupuję przy okazji ładne czyste bezkostne kotleciki.
Trzeba je najpierw wypłukać i oczywiście cienko tłuczkiem rozklepać. Następnie posypuję je solą i pieprzem, a także nacieram rozgniecionym z solą czosnkiem. Potem kolejno traktuję je mąką, jajkiem i tartą bułką, czyli panieruję. Za chwilę będę je smażył na średnim ogniu, czyli na 4-5 kresce (w skali do 6) pokrętła kuchenki elektrycznej. Zamiast męczyć się z gotowaniem zasmażanej kapusty, kupiłem ćwikłę z chrzanem. Może do kotleta nie bardzo pasuje, ale bardzo ją lubię.

Dwa smaki bułek

Codziennie kupuję kilka pszennych bułek kajzerek (40 gr. sztuka), choć wiem że dla bardziej wskazane jest pieczywo razowe. Jeśli będzie mi się chciało ze sklepu przejść 100 metrów dalej, to w pawiloniku piekarni kupię chyba 3 razy większe bułki razowe, tzw. grahamki po 60 gr. I dwa razy zdrowsze.

wtorek, 12 października 2010

Poranna tragedia

Dzisiaj rano na pograniczu woj. Łódzkiego i Mazowieckiego miał miejsce tragiczny wypadek, a właściwie katastrofa w ruchu lądowym. Mały bus we mgle z dużą szybkością zderzył się czołowo z wielką ciężarówką. Na miejscu zginęło aż 16 osób, w szpitalu zmarły następne dwie. Kierowca ciężarówki leży w szoku i ranny w szpitalu. Prokuratura i policja zastanawia się, dlaczego w busie, a właściwie w samochodzie dostawczym z 5 fotelami dla pasażerów jechało aż 18 osób. Wynika z tego, że większość z nich siedziała na podłodze i skrzynkach po owocach. W mediach trwa nagonka na kierowców przewozowych busów, którzy jeżdżą jak wariaci i to jest prawda. Prawdą jest też to, że z chęci zysku przeładowują samochód ludźmi, a potem z takiej samej chęci jadą jak na wyścigach. Faktem jest też to, że przypadkowi ludzie, nie zawodowi kierowcy, przywożą zza zachodniej granicy przechodzone busy, znajdują sobie jakąś uczęszczaną trasę i zostają "firmą przewozową". To się niebawem skończy, bo za parę tygodni ma wejść w życie ustawa kończąca erę lewych busów.
Kiedyś gdy byliśmy z Ayano u cioci koło Wadowic, jechaliśmy przeładowanym busem, wiele osób na stojąco, ja się wściekałem, a Ayano nie mogła mnie zrozumieć. Może teraz zrozumie, że nie chodziło mi tylko o niewygodę. Gdy w takim busiku stoi tyle stłoczonych osób, wystarczy niewielka siła zderzenia, żeby doszło do tragedii.

niedziela, 10 października 2010

Spis powszechny w oceanach



W 1996 r. do wiceprzewodniczącego fundacji Alfreda P. Solane'a Jesse'ego Ausubela przyszedł Frederick Grassle, morski biolog ze stanowego uniwersytetu w New Jersey i powiedział: "O życiu pod wodą wiemy mniej niż o powierzchni Marsa". I tak się zaczęło. 10 lat temu rozpoczęła się realizacja największego i najdroższego (650 mln. dolarów) projektu w historii biologii morskiej. Nad badaniami pracowało 2,7 tys. naukowców z 80 krajów, spędzając na morzu 9 tys. godzin. Badali wszystko - od mikrobów po wieloryby, od biegunów po tropiki, od płycizn po największe głębie. Wreszcie 4 października br. opublikowano raport, a w nim książki, podwodne mapy gatunków, zdjęcia, filmy video, prezentacje.
Odkryto 120 tys. nowych gatunków, kolejnych 5 tys. czeka w słojach na opisanie.

Na zdjęciu nr 1 straszliwa ryba, która zęby ma nawet na języku. Dla nas nie jest jednak taka groźna, bowiem ma wielkość banana. Fot. nr 2 przedstawia "moherowego" ślimaka odkrytego przez Japończyków. Tak bardzo lubi ciepło, że żyje w źródłach hydrotermalnych. Zdjęcie "futerkowego" kraba obiegło cały świat, stał się maskotką oceanologów.
[Za "Gazetą Wyborczą"]

piątek, 8 października 2010

Tego już nie ma i tego też.


Cały czas na świecie zanikają jakieś ostatnie gatunki zwierząt i roślin, a człowiek coraz bardziej uczulony jest na ich ratowanie. Ostatnio przeczytałem dwa różne, a zarazem trochę podobne w temacie artykuły na temat gatunków, które wyginęły. Z tym że ostatni tasmański wilk workowaty zdechł w ZOO w Hobart 7 września 1936 roku, natomiast dinozaury wyginęły 65 milionów lat temu. O wilku tasmańskim wiadomo dużo, być może żyją jeszcze ludzie, którzy widzieli go żywego. O drugim z opisywanych gatunków wiadomo tylko, że był dinozaurem, a właściwie protodinozaurem. Jego ślady znaleziono w naszych Górach Świętokrzyskich i są to najstarsze w świecie ślady czworonożnych zwierząt lądowych. Nazwano go kotozaurem, ponieważ było wielkości kota, ale to z niego mogły wyewoluować takie dwunożne olbrzymy jak np. tyranozaur. Dinozaury objęły we władanie ziemię ok. 200 mln lat temu, więc "kotozaur" był u zarania ich dziejów. Jego domyślny wygląd opracowali paleobiolodzy na podstawie kształtu i wielkości stóp, a także układu tropów. Dość sympatyczny stworek.

poniedziałek, 4 października 2010

O Japonii (odrobinę)

Po pewnych przemyśleniach muszę wreszcie napisać coś o Japonii. Jest to piękny kraj, który jednak wielu cudzoziemskim przybyszom jawi się jako miejsce nieznośnych utrudnień. Oczywiście, że dla ewidentnych ignorantów będzie on takim miejscem, ale dla kogoś kto pokochał tą piękną kulturę, historię i tradycję pobyt tam będzie wspaniałym przeżyciem. Po zrozumieniu feudalnej przeszłości Japonii i szczególnych jej uwarunkowań można tam się czuć całkiem dobrze. Jeśli zrozumiesz kto komu, kiedy i jak nisko ma się ukłonić, jeśli wreszcie nauczysz się zdejmowania butów przy wejściu do każdego prywatnego domu i wielu innych pomieszczeń, przestaniesz być traktowany jako uciążliwy gaijin - cudzoziemiec. Będziesz akceptowany w tamtym specyficznym świecie jako niejapończyk, ale w pewnym sensie swój człowiek, do pewnego stopnia godny zaufania. Nie do końca, bo przecież nie wiadomo co ci strzeli do głupiej gaijińskiej głowy.

niedziela, 3 października 2010

Cholerna niedziela

Właściwie minęła już niedziela - najbardziej przeze mnie znienawidzony dzień tygodnia. Na tę nienawiść składa się kilka przyczyn. Zaczęło się w czasach komunizmu, wtedy gdy stałem pod bankiem w Rynku i handlowałem walutą. Każdy zwykły dzień tygodnia (za komuny łącznie z sobotą) był dla nas normalnym i fajnym dniem "pracy". Kilkudziesięciu facetów w różnym wieku kręciło się w okolicy banku na rogu ulicy Szewskiej i nagabywało wychodzących z niego klientów. Niejednokrotnie ludzie sami przychodzili proponując transakcję, która z naszej strony była atrakcyjniejsza od tej państwowej. Wszystko było fajnie, dopóki nie nadeszła niedziela, albo w ogóle jakieś kilka świątecznych dni. Wtedy pod zamkniętym bankiem było pusto, po Rynku kręciło się kilku desperatów pragnących zarobić trochę kasy. Nie było ulubionych kumpli, którzy mieli jednak jakieś obowiązki rodzinne, nie było stałych klientów, którzy siedzieli w domowych pieleszach. Rynkowe życie towarzysko-handlowe zamierało. I to właśnie wprowadzało mnie w stan frustracji, ponieważ moje ży7cie rodzinne nie istniało. Rynek i koledzy to był cały mój świat. W taką cholerną niedzielę szedłem z jakimś podobnym nieszczęśnikiem do "Stefy" albo na inną melinę po flaszkę i wypijaliśmy to w jakiejś bramie. po chwilowym zaleczeniu chandry wyłaziliśmy znów na Rynek, licząc na jakiś szczęśliwy traf. I zdarzało się, że przyłaził jakiś złodziej z kilogramem zrabowanego złota po bajecznie niskiej cenie. Taki "interes" był ogromnym ryzykiem, ale zdesperowani jak my życiowi rozbitkowie po wypitej flaszce nie mieli skrupułów. Trzeba było jedynie ogromnej dyskrecji, żeby nie trafić do więzienia. Czekając na taki szczęśliwy traf z obrzydzeniem patrzyłem na niedzielnych spacerowiczów. Irytowała mnie niezmiernie cisza, bo w czasach komuny większość samochodów była państwową własnością, więc nie jeździły. Tramwaje i autobusy kursowały w bardzo ograniczonym zakresie, więc zamiast zwykłego wielkomiejskiego szumu panowała sztuczna cisza. I w tej cholernej niedzielnej ciszy stukotały obcasy wyelegentowanych tandetnie spacerowiczów. Szli z żonami i dziećmi do kościoła patrząc na nas pogardliwie, co nie przeszkadzało im nazajutrz przyjść do nas po parę dolarów. Ich żony trzymały ich przykładnie po rękę, chociaż niejedna oberwała w sobotę od pijanego męża w twarz i z zamaskowanym pudrem podbitym śliwkowym okiem udawała idealną rodzinkę.
Do dzisiaj nienawidzę niedzieli.