niedziela, 3 października 2010

Cholerna niedziela

Właściwie minęła już niedziela - najbardziej przeze mnie znienawidzony dzień tygodnia. Na tę nienawiść składa się kilka przyczyn. Zaczęło się w czasach komunizmu, wtedy gdy stałem pod bankiem w Rynku i handlowałem walutą. Każdy zwykły dzień tygodnia (za komuny łącznie z sobotą) był dla nas normalnym i fajnym dniem "pracy". Kilkudziesięciu facetów w różnym wieku kręciło się w okolicy banku na rogu ulicy Szewskiej i nagabywało wychodzących z niego klientów. Niejednokrotnie ludzie sami przychodzili proponując transakcję, która z naszej strony była atrakcyjniejsza od tej państwowej. Wszystko było fajnie, dopóki nie nadeszła niedziela, albo w ogóle jakieś kilka świątecznych dni. Wtedy pod zamkniętym bankiem było pusto, po Rynku kręciło się kilku desperatów pragnących zarobić trochę kasy. Nie było ulubionych kumpli, którzy mieli jednak jakieś obowiązki rodzinne, nie było stałych klientów, którzy siedzieli w domowych pieleszach. Rynkowe życie towarzysko-handlowe zamierało. I to właśnie wprowadzało mnie w stan frustracji, ponieważ moje ży7cie rodzinne nie istniało. Rynek i koledzy to był cały mój świat. W taką cholerną niedzielę szedłem z jakimś podobnym nieszczęśnikiem do "Stefy" albo na inną melinę po flaszkę i wypijaliśmy to w jakiejś bramie. po chwilowym zaleczeniu chandry wyłaziliśmy znów na Rynek, licząc na jakiś szczęśliwy traf. I zdarzało się, że przyłaził jakiś złodziej z kilogramem zrabowanego złota po bajecznie niskiej cenie. Taki "interes" był ogromnym ryzykiem, ale zdesperowani jak my życiowi rozbitkowie po wypitej flaszce nie mieli skrupułów. Trzeba było jedynie ogromnej dyskrecji, żeby nie trafić do więzienia. Czekając na taki szczęśliwy traf z obrzydzeniem patrzyłem na niedzielnych spacerowiczów. Irytowała mnie niezmiernie cisza, bo w czasach komuny większość samochodów była państwową własnością, więc nie jeździły. Tramwaje i autobusy kursowały w bardzo ograniczonym zakresie, więc zamiast zwykłego wielkomiejskiego szumu panowała sztuczna cisza. I w tej cholernej niedzielnej ciszy stukotały obcasy wyelegentowanych tandetnie spacerowiczów. Szli z żonami i dziećmi do kościoła patrząc na nas pogardliwie, co nie przeszkadzało im nazajutrz przyjść do nas po parę dolarów. Ich żony trzymały ich przykładnie po rękę, chociaż niejedna oberwała w sobotę od pijanego męża w twarz i z zamaskowanym pudrem podbitym śliwkowym okiem udawała idealną rodzinkę.
Do dzisiaj nienawidzę niedzieli.

Brak komentarzy: