Pojechałem po sześciu zaledwie dniach od ostatniej tam wizyty do Biura Pracy. Choć wszystko trwało krótko jak dawniej, to urzędaska już na wstępie mnie zirytowała, pytając o zaświadczenie o zdolności do pracy. Taki świstek potrzebny jest po przekroczeniu 30 dni zwolnienia lekarskiego, a ja miałem 8. Pytała mnie o to zanim w ogóle otwarła moją teczkę. Potem chciała mi jak kiedyś wypisać świstek do stawienia się zaraz w pokoju nr 100, ale złapała moje wilcze spojrzenie i zmieniła zamiary; do pokoju 100 mam się zgłosić 22 sierpnia. Zastanawiałem się głośno, dlaczego wszyscy zarejestrowani bezrobotni muszą stale tam na to zadupie jeździć. Przecież możemy mieć z biurem stały kontakt przez internet, potwierdzać gotowość do pracy, informować o zmianach itp. (przez komórkę też), a nie co miesiąc lub dwa przymusowo wydawać 5, 10 lub 15 zł na przejazdy i męczyć się z dojazdami. Odpowiedź jest prosta; gdyby wprowadzono kontakt internetowy, to szybko okazałoby się, że 20 lub więcej biurokratek nie ma tam nic do roboty i też poszłyby na zieloną trawkę. Tak więc one i to biuro usilnie udowadniają, że ta armia zbędnych urzędasów jest tam bardzo potrzebna i zapracowana, za pieniądze podatników oczywiście. I dlatego bezrobotny traktowany jest jak potencjalny oszust i wyłudzacz zasiłku, zamiast karać go dopiero za rzeczywiste przewinienia, jak np. niestawienie się na e-mailowe wezwanie itp.
Biurokratka oczywiście milczała. Prawda boli, po cichu też.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz